Witaj, Czytelniku. Od dwóch dekad rozmawiam z ludźmi językiem symboli – kart Tarota, run, planet i Kronik Akaszy. Nie jestem bajkopisarzem, choć często bywam opowiadaczem; każda moja „historia” to zapis realnego spotkania, w którym karty stały się lustrem, a klient – bohaterem własnego filmu.

Dlaczego dzielę się historią Magdy i jej „Obserwatora Cieni”? Bo pokazuje, do czego naprawdę służy Tarot. Nie do straszenia ani do przepowiadania konkretnych dat, lecz do wyciągania na światło dnia tego, co nocą szarpie człowieka za rękaw. Karta potrafi nazwać lęk, wskazać miejsce pęknięcia – ale też przypomnieć o ogrodzie dzieciństwa, gdzie wciąż pachnie maciejka.

W trakcie tej opowieści zobaczysz:

  • Diagnozę – jak symbol Księżyca, Dziewiątki Mieczy czy Wieży ujawnia mechanikę strachu.
  • Konfrontację – momenty, gdy klient musi wstać z łóżka i zapalić lampkę, zamiast czekać, aż cień policzy do trzech.
  • Przełom – drugi rozkład, w którym Diabeł odwraca się na grzbiecie, a Król Mieczy pozwala zamknąć rozdział.

Piszę w pierwszej osobie, bo chcę, byś wszedł do mojego gabinetu: poczuł paczulę i kadzidło różane, zobaczył świecznik zodiakalny, usłyszał stuk kostki obsydianu o stół. Chcę, żebyś – na czas lektury – był świadkiem prawdziwej sesji, gdzie „magia” oznacza świadomą pracę z lękiem, a „przepowiednia” – światło, które zapalasz we własnym korytarzu.

Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak Tarot pomaga w realnym życiu, siądź wygodnie. Przed Tobą zapis dziewięciu nocy, kilku rozkładów i jednej ważnej decyzji: mówić zamiast milczeć.

Zapraszam do lektury.
Mariusz Staszewski – tarocista, astrolog, przewodnik po symbolach


Wiatr zerwał się nagle, jakby ktoś otworzył zmyślną klapę tuż nad dachami. Deszcz, najpierw drobnolistny i nieśmiały, zamienił się w strugi ciężkiego ołowiu. Siedziałem w swoim gabinecie, przy każdym uderzeniu kropli słysząc, jak blaszany parapet bije chłodną mantrę sierpniowego frontu. Światło w pomieszczeniu nie było zwykłym światłem — przygaszone, bursztynowe, pływało w nim coś z miodu i czegoś z rdzy. Trzy woskowe świece dopalały się od południa. Knoty wygięły się w delikatne łuki, jakby płomień prowadził ich taniec wg niewidzialnej nuty.

Mosiężny świecznik — moje ulubione trofeum z pchlego targu na Kazimierzu — odlewany był w formie zodiakalnego koła. Przyglądał byś się godzinami, szukając, gdzie Baran kończy się Rybą. W niklu świecznika odbijał się bordowy aksamit ścian, niemal krwistoczerwony w półmroku. Te same ściany tłumiły echo słów i westchnień moich gości; mówiłem zawsze, że ta tkanina zna więcej sekretów niż moja biblioteka.

Jeszcze zanim Magda przyszła, powietrze zagęściło się zapowiedzią. W ogniu świec pojawiało się to dziwne zjawisko, które widziałem tylko w ważnych wieczorach: płomień zamiast przyciętego stożka formował wydłużoną, prawie iglastą strugę światła, jakby ktoś dociągnął go w górę o dobre dwa centymetry. Było to ostrzeżenie, znak, zaproszenie — w zależności od odwagi obserwatora.

Zapach? Płonąca mirra, odrobina damasceńskiej róży i dwie krople labdanum na węgliku. Nad tym wszystkim unosiła się ledwo wyczuwalna strużka ozonu, którą wciągał przeciąg z uchylonego okna. Pachniało jak przed burzą i po kadzidle jednocześnie — jak w połowie drogi między niebem a podziemiem świątyni.

Kiedy wybiła dziewiętnasta trzy, głuche uderzenie kołatki odcięło się od dudnienia deszczu. Drzwi otworzyły się powoli, jakby sama klamka obawiała się tego, co za progiem. I wtedy zobaczyłem ją. Magda miała dobry metr siedemdziesiąt, może odrobinę więcej; sylwetka, którą zwiastowała praca przy komputerze, odciśnięta była lekkim garbem między łopatkami. Skórzana kurtka — czarna, z przecierką przy kieszeni — pokryta była nieregularnymi ciemnoszarymi plamami: deszcz, ale też coś innego, być może błoto z chodników, które zebrała, idąc zbyt szybko. Włosy — długie, atramentowe — przykleiły jej się do policzków, tworząc cieniutkie pręgi, jak ślady po pazurach. Oczy? Bywa, że trudno opisać czyjś kolor oczu, ale jej tęczówki naprawdę przypominały topniejącą miedź: unikały światła, ale w głębi tlił się rdzawy połysk.

Najdziwniejsze było jednak wrażenie, że nie weszła sama. Nie chodziło o osobę towarzyszącą; raczej o cień, który — jak czarna satelita — unosił się tuż za jej lewym ramieniem. W płomieniach świec dostrzegłem delikatne zawirowanie, jakby powierzchnia powietrza została złożona w harmonijkę.

— Dobry wieczór… — Jej głos z początku przypominał głos w pustym kinie: miękki, ale odbity od pustki. — Przepraszam, że… bez zapowiedzi kapelusz mi zmókł, więc… — zająknęła się, zupełnie niepotrzebnie.

— Wejdź, proszę. Deszcz dziś daje koncert na dachówki, ale w środku jest ciepło — odpowiedziałem, wskazując fotel naprzeciwko stolika. Gdy przechodziła, tkanina na ścianie zafalowała, jakby przeciąg wepchnął się wraz z nią.

Usiadła; kurtka zaskrzypiała wilgocią. Wyciągnąłem z pod stolika niewielką miękką flanelę i podałem gestem, by mogła osuszyć dłonie. Zauważyłem, że jej palce — drobne, o długich paznokciach bez lakieru — drżały subtelnie, zupełnie jak płomienie świec chwilę wcześniej.

— Herbata z werbeny i melisy? — zapytałem. — Działa lepiej niż parasol na burzę myśli.

Uśmiechnęła się jednym kącikiem ust. — Poproszę.

Kiedy podawałem filiżankę, migotliwy blask świec odbił się w jej oczach i na sekundę wydało mi się, że widzę w nich nie tyle własne odbicie, co cudzą twarz — jak negatyw zdjęcia, ulotny jak myśl. Przymrużyłem oczy, ale obraz zniknął.

Dwie świece przycichły znacznie; dym z knotów zakreślił spiralę i opadł ku stołowi. Czułem, jak temperatura spada o kilka stopni. Gdyby ktoś wszedł teraz do gabinetu, mógłby pomyśleć, że włączono niewidzialną klimatyzację.

— Powiesz mi, z czym przychodzisz? — spytałem, gdy odstawiała filiżankę. Jej ręka drżała.

Magda zamknęła na chwilę powieki. Wzięła oddech, który brzmiał jak szmer rzuconej na wodę gałązki.

— Od czterech miesięcy… — zaczęła, ale słowa utknęły jej w gardle. — Mam wrażenie, że ktoś — ktoś żywy — stoi obok. Nie duch, nie wyobraźnia. Po prostu czyjś obcy oddech tu, na karku… — dotknęła szyi. — Czasem lampy w kuchni mrugają, choć żarówki nowe. Lustro w łazience zaczyna parować od środka, gdy tylko zgaszę światło. A gdy zasypiam… słyszę, że ktoś liczy. Raz-dwa… trzy. Zawsze do trzech.

W tej sekundzie świeca po mojej lewej wydała krótki trzask i zgasiła się sama. Knot zadymił ciemnym wirowym pióropuszem.

— Spokojnie — powiedziałem, chociaż czułem, że powietrze przytyka mi gardło chłodem. — Jesteś bezpieczna. Wszystko, co tu wejdzie, podlega regułom tego miejsca.

Uniosłem bryłę obsydianu, która stała przy świeczniku. Jej powierzchnia, zwykle lśniąca głęboką czernią, była teraz matowa, jakby zamarznięta od środka. Przełknąłem ślinę. Rzadko obsydian tak reagował.

Magda wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt gdzieś za moim ramieniem.
— On stoi tam… — wyszeptała. — Ale nie mam twarzy, żeby go zobaczyć.

— „On” potrzebuje imienia — odparłem cicho. — Bez imienia ma moc. Nadaj mu jakieś, nawet tymczasowe.

— „Obserwator” — powiedziała niemal bezgłośnie.

W tym momencie obsydian w mojej dłoni drgnął, jakby wewnątrz niego coś się przesunęło.

To był znak, że czas przejść od rozmowy do pracy.

szepty tarota

Zamknąłem dłonie wokół obsydianu. Gładka, zimna bryła wydawała się pulsować własnym tempem – niczym serce, którego rytmu nie słyszałem, lecz czułem mikroskopijnym drżeniem skóry. Położyłem kamień na środku stołu, tuż obok granatowego jedwabiu z talią Tarota. Płomień dwóch świec żył, trzeci knot wciąż tlił się na szaro, ale nie zapłonął ponownie.

— Magdo – powiedziałem spokojnie. – Chcę, żebyśmy chwilę pobyli w ciszy. Posłuchaj, dokąd prowadzi ten chłód.

Skinęła. Zacisnęła palce tak mocno, że kostki zbielały. Kolejna kropla mirry skapywała w żar węgielka, sycząc przeciągle. W powietrzu unosił się ostry zapach żywicy wymieszany z ozonem, który przedarł się przez szparę okienną.

Skrzypnęła jedna z mosiężnych ramek z lustrem. Wszystkie lustra w gabinecie zazwyczaj milczały, tłumiąc światło zewnętrzne. Teraz w pociemniałej szybie dostrzegłem ledwie uchwytny ruch, jak gdyby cień przechodził po drugiej stronie tafli.

Obserwator.

Głos wewnętrzny podpowiedział mi, aby nie konfrontować się z nim od razu. Zamiast tego wyciągnąłem z szuflady maleńki dzwonek o szklanym sercu i postawiłem go na stole, tuż obok obsydianu.

— To pieczęć dźwięku – wyjaśniłem szeptem. – Jeśli zrobi się zbyt ciemno, dzwonimy. Dźwięk odcina wszystko, co nie ma ciała, od tego, co ma.

Magda przytaknęła. W bladym świetle jej twarz wyglądała na wychudzoną – cienie policzków pogłębiły się, rysując dwa paski fioletu. Oczy błyszczały niezdrowym blaskiem gorączki.

Wtedy usłyszeliśmy trzask. Jak pęknięcie lodu na jeziorze. Spojrzałem w stronę, z której dobiegł odgłos – to było lustro obsydianowe na stoliku, to samo, przy którym chwilę wcześniej zgasła świeca. Na jego powierzchni pojawiła się pajęczynowa rysa – ledwie widoczna, ale realna.

Magda wydała z siebie jęk. Jej ręce odruchowo objęły kark, jakby chciała osłonić się przed lodowatym podmuchem. Nie było wiatru – a jednak książki na półkach zadrżały, jakby ktoś przesunął po ich grzbietach długim paznokciem.

Uniosłem dłoń. — Uspokój oddech. Jest tu, ale to my ustalamy reguły – powiedziałem, starając się, by mój głos był bramą, a nie drogą ucieczki.

Zgasiłem dogasającą świecę, przyłożyłem jej czarny knot do obsydianu, znacząc powierzchnię smużką węgla. — Czarny ogień dla czarnej bramy – wyszeptałem.

Wtedy rysa na lustrzanym kamieniu rozszerzyła się minimalnie – tyle, by błysnąć wąską żyłką lśniącego srebra. Jednocześnie w powietrzu dało się słyszeć coś, co brzmiało jak odległe liczenie, głos pozbawiony barwy, który wypowiadał jedenaście cyfr, po czym zaczynał od nowa.

Jeden… dwa… trzy…

Magda jęknęła. — To on – wychrypiała. – Liczy. Zawsze liczy.

— Nie musi – odparłem spokojnie. – Policz razem z nim, ale głośno. Niech słowo zabrzmi z twoich ust, nie z jego.

Zebrała oddech, choć widziałem, jak cała dygocze. — Jeden… dwa… trzy… — powiedziała, a w tej samej sekundzie echo w powietrzu ucichło jak przecięte nożem.

— Teraz czwarty – poprosiłem łagodnie. — Powiedz „cztery”.

— Cztery – wyszeptała.

W chwili, gdy wypowiedziała cyfrę, temperatura w pomieszczeniu podskoczyła – mgiełka przy ustach zniknęła, a knot w zgaszonej świecy rozjarzył się jednym żywym, czerwonym punktem. Ogień powrócił jak na klaps filmowy. Obserwator cofnął się.

Spojrzałem na rysę w obsydianie. Zaszła matową mgłą, jakby rana została przykryta bandażem. Zwyciężyliśmy w pierwszej rundzie, pomyślałem – ale prawdziwa praca miała dopiero zacząć się przy kartach.

— Teraz Tarot – powiedziałem cicho. – Twoja historia wymaga, byśmy pokazali mu obraz. Obraz mówi językiem, którego nie trzeba tłumaczyć.

Magda skinęła głową. W jej oczach zobaczyłem coś nowego – nie tyle odwagę, co chęć, by wreszcie zobaczyć to, co do tej pory widziało tylko ją.


Cisza w gabinecie nabrała kształtu – była to cisza w formie szerokiej misy, gotowej przyjąć każdy szept. Rozłożyłem granatowy jedwab; jego powierzchnia połyskiwała drobnymi gwiazdkami przędzy, prawie jak noc, która drga pod dotykiem.

— Zrobimy Krzyż Księżycowy – wyjaśniłem, przesuwając dłonią po sylwetce jedwabiu. – Sześć kart wyznaczy cztery strony, zenit i nadir. Siódma będzie cieniem. Pozwól, że ja potasuję – poprosiłem patrząc w stronę „Obserwatora”, który, czułem, wciąż przyglądał się zza sznura światła świecy.

Magda nie protestowała. Kiedy dotknąłem talii, karty przesypywały się z lekkim sykiem, jak liście jesienią. Zapach ozonu powoli ustępował miejsca zapachowi palonej mirry.

— Myśl o tym, co chcesz zobaczyć – powiedziałem. – Nie czego się boisz, ale co wreszcie chcesz zobaczyć.

Jej oddech nabierał rytmu. Potasowałem raz, drugi, trzeci, po czym rozłożyłem sześć kart w klasycznym krzyżu. Siódmą, kartę cienia, położyłem na razie zakrytą powyżej.

— Gotowa? – zapytałem, choć moim zdaniem „gotowość” była bardziej pytaniem do mroku niż do niej.

Skinęła. Dotknęła pierwszej karty w lewej części krzyża. Odwróciłem.

Czwórka Mieczy.

Na ilustracji postać w kamiennej komnacie leżała na sarkofagu – ciało w spoczynku, miecze na ścianie w idealnym bezruchu, jak ptaki wyrzeźbione z lodu.

— To jest miejsce, w którym zasypiasz – powiedziałem. – Bezruch. Zawieszenie. Stan między jednym ruchem a drugim. Twój lęk znalazł hamburgery w tej ciszy – śmieszne porównanie, ale potrzebne, by rozluźnić atmosferę.

Magda przygryzła wargę, ale uśmiechnęła się lekko.

— Tak, to prawda. Kiedy leżę w łóżku, nie mogę się poruszyć, choć wszystko we mnie krzyczy, by wstać.

— Mieczy wciąż nie brakuje – wskazałem cztery klingi. – Ale one są unieruchomione. Twój strach może się karmić tym bezruchem.

Przeszliśmy do karty po przeciwległej stronie krzyża.

Diabeł.

Ogień świec zatrzepał ostrzej; amberowy blask przefiltrował się na czerwono przy brzegach.

Na karcie rogatą istotę otaczał łańcuch, którym spętane były dwie nagie postaci, choć łańcuch opadał luźno – jego ogniwa można było zrzucić, gdyby tylko uświadomiły sobie swoją wolność.

Magda zaczerpnęła tchu; jej krtań uniosła się jak duszący guzek. — Tak właśnie się czuję – wyszeptała. – Jakbym była z nim związana. I…– palce zacisnęły jej się na krawędzi stołu – czasem myślę, że to jest… trochę przyjemne?

— Diabeł kusi, bo obiecuje pewność – wytłumaczyłem łagodnie. – On mówi: „Zostań przy mnie, a nikt nie skrzywdzi cię bardziej niż ja.” To toksyczna ochrona, maska. Co więcej, łańcuch jest luźny. To ty decydujesz, że ciągle go nosisz.

Trzecia karta, u podstawy krzyża, była tłem wszystkiego.

Wieża.

Ilustracja drżała w bursztynowym blasku – piorun uderzał w kamienny mur, w ogniu spadały cegły, a postaci w koronach leciały głową w dół.

Magda wzdrygnęła się. — To pęknięcie… – szepnęła. – Ono wydarzyło się tamtej nocy, gdy obudziłam się i zobaczyłam cień przy drzwiach. Od tamtej pory świat jest… inny.

— Wieża mówi, że granica twojej rzeczywistości została przerwana. Coś weszło. Ale pamiętaj: kiedy mur pęka, wychodzi też światło. Przez tę szczelinę możesz wydostać się ty.

Jej oddech przeszył pomieszczenie szybkim sapnięciem. Z węglika mirra syknęła; poczułem zagęszczenie kadzidlanego dymu.

— Patrz na karty jak na lustra – dodałem. – Gdy mur pękł, weszło coś, ale ty możesz wcisnąć w tę samą szczelinę swoje pytanie. A w pytaniu płonie światło.

Podniosłem wzrok, by sprawdzić jej twarz. Choć wciąż bardziej blada niż świeca, zaczynała jarzyć się cienkim płomieniem determinacji.

Wtedy dotknęła czwartej karty, która miała wyznaczyć drogę w górę.

Szóstka Kielichów.

Pośród grozy pojawił się niespodziewanie obraz dwojga dzieci w ogrodzie, którzy wręczają sobie kielich pełen białych kwiatów. Idylliczna scena w tle rozsypanych cegieł Wieży.

Magda uśmiechnęła się słabo. — To z dzieciństwa – stwierdziła. – Miałam ogród i… choć zapomniałam o nim dawno, czasem czuję jego zapach.

— Szóstka Kielichów to wspomnienie, które przywraca równowagę – wyjaśniłem. – To kotwica dobra. Ta karta mówi: „Masz w sobie miejsce, którego Obserwator nie dotknie, jeśli o nim pamiętasz.”

Jej oczy zwilgotniały – zobaczyłem maleńki połysk łez, które jednak nie spadły.

Pozostały dwie karty: zenit i nadir. W zenicie – Słońce. Uśmiechnąłem się; pomarańczowy jeździec na białym rumaku, wielka tarcza życia nad polem słoneczników. Na przeciwnym biegunie, w nadirze – Dwójka Mieczy: kobieta z przepaską na oczach, dwoma skrzyżowanymi ostrzami, siedząca na skraju morza.

Mrok w gabinecie nieco przybladł, jakby sam chciał się cofnąć wobec jasności kolejnej karty. Pośród surowych obrazów Wieży i Diabła Słońce rozbłysło niczym złoty portal. Dziecko na białym koniu wjeżdżało prosto w nasz krzyż kart, a nad nim płonęła radosna tarcza. Płomień świecy odbił się w lśniących promieniach, rzucając migotliwe cienie na sufit.

Magda wstrzymała oddech; w oczach pojawiło się nagłe zdumienie.
— Skąd to… nagle takie światło? — wychrypiała, jakby bała się, że je spłoszy.

Uśmiechnąłem się. — Tarot rzadko bywa złośliwy. Jeśli pokazuje ci ciemność, zaraz obok wskaże okno. Słońce to twoja energia życia, którą Obserwator chciał przysłonić. Ono przypomina, że wciąż masz w sobie elektryczność radości.

Pochyliła się, by dotknąć karty – palec zadrżał, jakby chłonął ciepło, którego od miesięcy jej brakowało.

— A to? — wskazała drugą, dolną kartę. — Ona wygląda… jakby była z innej układanki.

Odwróciłem Dwójkę Mieczy w stronę świecy, by wyostrzyć szczegóły. Kobieta siedziała na kamiennym murku nad spokojnym morzem, z opaską na oczach, skrzyżowane miecze trzymała przy piersi. Na horyzoncie świecił wąski sierp księżyca – zwiastun zmierzchu lub świtu, trudno było stwierdzić.

— To jest miejsce decyzji — wyjaśniłem. — Dwójka Mieczy to punkt równowagi między ruchem a bezruchem. Wyobraź sobie, że jeden miecz to twoja chęć stanąć oko w oko z lękiem, a drugi to odruch zamknięcia oczu. Dziś wieczorem stoisz dokładnie na środku.

Magda wzięła głębszy wdech, jakby chciała rozkroić tę równowagę na pół. — A jeśli wybiorę źle?

— Źle nie wybierzesz — odparłem. — Bo w tej opasce na oczach jest mądrość. Ona mówi: zamknij jedno oko, by otworzyć drugie. Za chwilę dam ci narzędzie, które odejmie Obserwatorowi moc. Ale najpierw pokażę ci jego prawdziwy cień.

Sięgnąłem po siódmą, zakrytą kartę. Palce poczuły delikatne mrowienie, jakby papier naładował się przed burzą. Odwróciłem ją wolno.

Siedem Mieczy (odwrócone).

Na ilustracji postać w kapturze uciekała z obozu, taszcząc skrzętnie skradzione miecze. W wersji odwróconej sylwetka nagle wpadała na ziemię: miecze wysuwały się z objęć, a nocny złodziej potykał o własny cień.

Płomień świecy zawibrował ostrzejszym blaskiem, a knot drugiej kolebał się, jakby coś go dmuchnęło.

— W odwróceniu to dobry znak — powiedziałem cicho. — Tu jest Obserwator. Widzisz? Stara się zabrać ci spokój, ale traci równowagę. Jego „zbrodnia” zostanie zauważona. Ta karta mówi: Ujawnione kłamstwo traci połowę siły.

Magda przełknęła ślinę; z jej warg zeszła resztka popiołu strachu. — Czyli on… potrzebuje kłamstwa, by istnieć?

— Dokładnie. Twój milczący lęk był tlenem. Teraz nazwałaś go „Obserwatorem”, więc tlenu zabrakło. Ale musimy zamknąć bramę, przez którą wszedł.

Wziąłem obsydian do lewej dłoni i maleńki dzwonek do prawej. — Kiedy powiem „teraz”, uderz o krawędź dzwonka paznokciem serdecznego palca — najmocniejszy dźwięk, który nie jest krzykiem. W tym samym czasie ja przyłożę obsydian do karty Diabła i Wieży. Gotowa?

Magda skinęła; łzy krążyły pod powiekami, ale nie spadały. Zawisły w kącikach oczu, jak krople żywicy.

— Teraz.

Brzdęk!

Dźwięk dzwonka przeciął powietrze jak kryształowy błyskawiczny miecz. W tej samej chwili przycisnąłem chłodny obsydian do kart Diabła i Wieży; poczułem, jak kamień drga, jakby połknął elektryczny impuls. I wtedy stało się coś, co zawsze zdumiewa nawet mnie: dwie świece, które płonęły, zgasły jednocześnie, pozostawiając kłębek podświetlonego dymu w mroku.

Tym dymem unosił się… nie, nie dźwięk. Raczej wrażenie, że mrok chce syknąć, ale stracił głos. Po sekundzie w gabinecie zaległa głęboka cisza – tak głęboka, że słyszałem, jak krople deszczu stukają w parapet jak paznokcie.

Magda wciągnęła powietrze. — Nie czuję go — wyszeptała. Głos wibrował radością niepewności, jak pierwsza nuta w pustej sali koncertowej tuż przed aplauzem.

Odsunąłem obsydian, odwinąłem czarny knot ze świecy i podpaliłem go ponownie. Płomień powrócił cichutko, równy i stabilny.

— Wszystko zależy od ciebie — powiedziałem. — Zostaniesz sama dziś w nocy, ale nie samotna. Zrobisz to, o czym rozmawialiśmy: zapalisz lampkę, gdy poczujesz cień; nazwiesz go; zapytasz co mam zobaczyć? A jeśli nic nie odpowie, wstań, otwórz okno i wypowiedz na głos to, co do tej pory chowałaś na dnie gardła.

Magda kiwnęła głową. W jej spojrzeniu wreszcie pojawiła się pierwsza iskra buntu wobec milczenia.

— Zabierz kryształ obsydianu — podałem jej kamień. — Noś go na wysokości pępka, przy splocie. Obserwator już wie, że nie ma tu terytorium, ale lubi próbować.

Wzięła bryłę w obie dłonie. — Jest lodowata.

— Będzie ciepła, gdy przepłynie przez nią twoje własne światło. A kiedy znowu poczujesz liczenie… — przesunąłem szklany dzwonek w jej kierunku — użyj dźwięku. Nie musi być głośny; ma być zdecydowany.

Płomień świecy wyprostował się, jakby słuchał z szacunkiem. Na półce, gdzie jeszcze przed chwilą drgał cień, panował nieruchomy spokój. Rysa na obsydianowym lustrze pozostała, lecz pokryła się mlecznym nalotem – złowrogi błysk zniknął.

— Spotkamy się za dziewięć nocy — przypomniałem, chowając karty do jedwabiu. — Księżyc będzie w tej samej fazie, ale to już nie będzie ta sama noc. Ty też będziesz jak ten księżyc… tylko jaśniejsza.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością; pierwszy raz wyżej niż jednym kącikiem ust. Przy drzwiach otuliła się kurtką, która w świetle świec lśniła mniej mokrą czernią, a bardziej miękkim grafitem. Gdy wyszła, usłyszałem cichy trzask drzwi i dłuższy oddech moich ścian – jak gdyby aksamit bordowych tkanin sam odsapnął.

Spojrzałem na Krzyż Księżycowy, już zamknięty w granatowym jedwabiu. Ogień świecy, choć nowy, tańczył łagodnie, bez wybujałych igieł światła. Rozdział Wieży i Diabła został zapisany w obsydianie, a echo dzwonka brzmiało jeszcze w drewnianej podłodze.


Burza, która kilka godzin wcześniej tłukła o dachy, wycofała się, ale zostawiła po sobie świat rozmytych konturów. Magda weszła na półpiętro i przystanęła. W ręce ściskała obsydian, owinięty w bawełniany woreczek. Serce waliło jej jak wściekłe, a w krzyżu pulsował tępy ból – spadek ciśnienia, zmęczenie, może strach. Zacisnęła zęby. „Oddech, dziewczyno. Wdech – cztery, zatrzymaj, wydech – sześć.” Magda wcisnęła plecy w chłodną balustradę; żeliwo wydawało się pić strach z jej kręgosłupa. Klatka schodowa skrzypiała, jakby stary budynek ziewał na dobranoc. Światło nad drzwiami mrugnęło i zgasło na dobre.

— Serio? — syknęła pod nosem, próbując nie panikować. Palce lewej dłoni ścisnęły woreczek z obsydianem. „Dźwięk, imię, światło. Tak mówił Mariusz. Dam radę.”

Wdrapała się na czwarte piętro. Po drodze co kilka stopni gasiła się kolejna żarówka. W końcu zostało tylko mdłe pomarańczowe światełko awaryjne nad gaśnicą. Inne drzwi milczały; sąsiedzi w tej kamienicy po dziewiątej znikali w telewizorach i szumie zmywarek.

Stojąc przed swoim mieszkaniem, usłyszała… szuranie. Takie, jakby ktoś przesuwał bosą stopę po panelach. Serce podskoczyło jej do gardła. Odwróciła się – klatka pusta. Żadnych butów na wycieraczkach.

— To pewnie echo, serio, echo — powtarzała sobie. Klucz drżał w zamku, gdy przekręcała. Drzwi ustąpiły ze zgrzytem, a zapach jej wnętrza – lawenda i kawa z poranka – wypełnił nozdrza. Poczuła ulgę.

Weszła. Przedpokój długi, wąski. Po lewej szafa z lustrzanymi drzwiami, po prawej komoda i lampa stojąca. Zapaliła główne światło – LED-y rozbłysły zimno, by po sekundzie przygasnąć jak żar w ognisku. Jeden pstryk, drugi. Lampy żyły własnym życiem.

— No pięknie… – wymamrotała. — Tylko nie teraz.

Wyjęła telefon, włączyła latarkę. W jej wnętrzu ekran od razu przygasł do 60 %, jakby i elektronika łapała strach. Weszła do salonu – tam, gdzie stały rośliny, regał z książkami i sofa, na której spędzała bezsenne noce.

I wtedy to usłyszała.

Raz… dwa… trzy…

Głos był jak powiew powietrza w szybie wentylacyjnym, ale słyszalny. Policzył cicho, szeptem. Magda zacisnęła powieki.

— Słyszysz mnie? — rzuciła w ciemność, głosem drżącym, ale głośniejszym, niż sądziła. — Masz imię. Obserwator. Czego chcesz?

Cisza. Ściany popękane cieniami półmroku. A jednak nieco lżejsze powietrze. Spojrzała na obsydian w dłoni; zimny, ale jakby mniej obcy. Odłożyła woreczek na stolik i zapaliła lampkę z ciepłą żarówką. Blask nakreślił świetlisty owal na dywanie.

— Światło, imię, dźwięk — wymamrotała. Sięgnęła po mały dzwoneczek, który Mariusz dał jej w prezencie. Stuknęła paznokciem. Ping! Krótki, czysty ton rozlał się po pokoju jak kropla cytryny w herbacie.

I wtedy lustro nad komodą w przedpokoju zadźwięczało. Nie dosłownie – raczej „odezwało się” subtelną wibracją, którą czuła w zębach. Poszła tam powoli, telefon w jednej ręce, obsydian w drugiej.

W odbiciu zobaczyła siebie – włosy jeszcze wilgotne od deszczu, oczy rozszerzone strachem, kurtka połyskująca. Ale tuż za nią, na fali ciemności, zobaczyła cień – smukły jak palec, opierający się o framugę drzwi do sypialni.

— Nie masz prawa tu być — powiedziała, głos ledwie jej się nie łamał. — To moje miejsce.

dwa…

— Zgasiłeś światło, przepaliłeś żarówki, szeptałeś… Spójrz, też potrafię głośno.

Uderzyła dzwoneczkiem raz jeszcze. Lustro pękło cicho – tak cicho, że można było to wziąć za trzask kaloryfera. Rysa biegła od krawędzi w dół, jak błyskawica w szkle.

Magda zrobiła krok w tył. „To tylko szkło. Szkło i mój strach.” Wcisnęła dłoń z obsydianem między żebra a kurtkę; zimno krystalicznego kamienia przyjęło gorąco jej ciała.

trzy.

W sypialni coś stuknęło. Mała ramka na zdjęciach przewróciła się na półce. Z sypialni wypadła kocia zabawka – mała mysz z piórkiem. Magda nie miała kota.

— Okej, dość. — Krzyk przyszedł łatwiej, niż się spodziewała. — Obserwator, koniec! Albo mów, czego chcesz, albo spadaj.

Światło lampki przygasło, ale nie zgasło. Mgła strachu opadła o ton. W ciszy słychać było tylko krople na parapecie.

Magda poczuła dreszcz. Nie od zimna. Od przestrzeni, która nagle stała się większa, jakby odsunięto meble w głowie. Odetchnęła wolniej.

Wzięła notatnik – zwykły, w linie – i zapisała datę, godzinę, co się stało. Tak kazał Mariusz: „Spisuj wszystko, by nadać temu formę.”

Kiedy stawiała kropkę, telefon zawibrował. Powiadomienie: wiadomość od „Nieznany numer”. Otworzyła. Pusty czat. Tylko trzy kropki pisane przez drugą stronę – i nic poza tym. Trzy kropki, jak trzy kroki, jak trzy liczby.

Magda wycisnęła z siebie śmiech – rodzaj desperackiego rechotu. — No jasne. Masz SMS-y? Gratulacje, duchu. — Skasowała rozmowę, wyłączyła telefon.

Wróciła do salonu. Złapała koc, owinęła się nim. Usiadła na sofie, lampka tuż obok – jej własne osobiste Słońce z karty. Obsydian pod kocem przytulił się do skóry jak lodowaty kamyk, który z czasem przejmie ciepło.

— Mariusz powiedział, że strach musi mieć miejsce. — powiedziała do pustego pokoju. — To jest moje miejsce. Możesz siedzieć, ale ja teraz prowadzę.

Na stoliku otworzyła laptop, włączyła mantrę z YouTube – bęben szamański i niski pomruk oceanu. Surfowała na fali dźwięku, pisząc dalej w notatniku. Kroki, trzaski, liczby – wszystko przelewała w atrament, tym samym odbierając im władzę.

I tak minęła godzina. Żarówka nie mrugnęła ani razu. Deszcz się skończył. Magda poczuła, że powieki jej ciążą, a mięśnie rozklejają się od środka.

Przed snem postawiła dzwoneczek na nocnej szafce. Zapaliła małą lampkę solną – ciepłe, pomarańczowe światło tonęło w mroku. Obsydian zostawiła na brzuchu, tuż pod koszulką.

— Jeśli musisz sobie policzyć, policz z lampą – mruknęła w przestrzeń. – Ja śpię.

Zasnęła szybko, zaskakująco szybko, jakby spać kazał jej głos Kapłanki z ogrodu granatów.

I po raz pierwszy od miesięcy… nie usłyszała liczenia.


Spała twardo, jak dziecko po całym dniu zabawy w deszczu. Sen przyszedł bez koszmarnych kolorów. Był ciemny, gęsty i… pusty. Po prostu „nic”. Poranny półmrok zapukał w okno dopiero po piątej. Magda otworzyła oczy powoli, jakby bała się, że obok łóżka wciąż czeka cień.

Ale w pokoju było zwyczajnie. Lampa solna żarzyła się resztką pomarańczowego blasku, a obsydian był ciepły jak kamyk na plaży.

Spojrzała na zegarek. 05:07. Usiadła na łóżku. Żadnego liczenia. Tylko woda kapiąca z parapetu.

Wstała i podeszła do lustra w łazience. Na szybie… zero zaparowania. Otworzyła kran, ochlapała twarz zimną wodą. Zanim wytarła skórę, dźwięk telefonu w salonie zawibrował.

Poszła tam. Powiadomienie – „Nieznany numer”. Westchnęła. — Oho, powrót SMS-owego ducha. — Otworzyła. Wiadomości brak. Tylko trzy kropki. I nagle zniknęły, jakby druga strona wykasowała tekst.

— Chcesz pogadać? – mruknęła. – Użyj słów, a nie trzasków.

Wzięła dzwoneczek, zadrgała nim raz lekko. Dźwięk jak iskra w szkielecie domu. W tym samym momencie telefon wyświetlił nową wiadomość: „4”. Jedna cyfra, nic więcej.

Magda poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. — Cztery… czyli wyłamałam ci wzór? – szepnęła. – I co teraz?

Cisza.

Wysłała odpowiedź: „5”. Telefon milczał. Wkleiła „6”. Nic. Uśmiechnęła się, ale bez triumfu – raczej z ulgą. „No, ciekaw jestem, jak zareagujesz”.

Schowała telefon, spojrzała za okno. Niebo chmurzyło się stalowym fioletem. „Dziewięć nocy… dam radę” – pomyślała, łapiąc w płuca chłód poranka.

Obsydian na brzuchu lekko pulsował ciepłem. Lampka solna przygasła, gotowa zgasnąć sama. W pokoju pachniało jeszcze kadzidłem z wczoraj, lecz był to zapach domowy, swojski – nie groźba.

Magda wyprostowała plecy. — To będzie długi dzień, Obserwatorze. A ja mam kawę i sporo roboty.

Powietrze nie odpowiedziało. Czasem milczenie jest największą deklaracją.

Zrobiła pierwszy ruch w stronę kuchni i poczuła ten sam strach, który zwykle czaił się w łydkach. Tym razem jednak strach nie złapał jej za kolana. Szurał za nią, jasne, że tak. Ale był wolniejszy. A ona… stawiała krok za krokiem.


Magda zatrzymała się z kubkiem kawy pośrodku kuchni. Para unosiła się wolno, tworząc mleczną koronę nad brzegiem porcelany. Patrzyła, jak wiry znikają jeden po drugim; przypominały jej momenty, w których oddech łamał się w piersi, gdy „on” liczył.

Dlaczego akurat trzy? — zastanowiła się. Odwrócenie Świętej Trójcy? A może po prostu dziecinne „raz, dwa, trzy — szukam!”?

Przez sekundę czuła, jak wspomnienie tamtych nocy próbuje wgryźć się w skórę, ale obsydian w kieszeni piżamy pulsował ciepłem, jakby szeptał: Hej, tu i teraz. Zaciągnęła się aromatem kawy. Nie ratowała się kofeiną; ratowała się rytuałem — łykiem gorącej, gorzkiej codzienności.

Drgnęła, gdy czajnik stuknął o bazę — echo było głośniejsze, niż powinno. Zerknęła w ciemne okno. Za szybą świt nadal nie mógł się zdecydować, czy być szary, czy siny; krople na szkle wyglądały jak tysiące źrenic, zamrożonych w chwili, gdy próbują ją zrozumieć.

Czy to ja przyciągam ten cień? — uniosła brwi, nie odrywając wzroku od szyby. Może mój strach jest dla niego jak karma; im bardziej się boję, tym wyraźniej rośnie.

Łyk kawy, głęboki, piekący. Zapach przywołał wspomnienie ogródka babci: słodką maciejkę, szum małej kosiarki, upał i bzyczenie trzmieli. Tak pachnie Szóstka Kielichów — pomyślała.

Dlaczego tarot wrzucił mi ten ogród do rozkładu? — dumała dalej. Może pokazał kufer z narzędziami: tu strach, tu wiara w pułapkę, tu pęknięty mur, a tam ogród, gdzie wszystko jeszcze było czyste.

Przycisnęła dłoń do serca. Obsydian od razu oddał ciepło — jak kamień nagrzany w sierpniowym słońcu.

Może powinnam wrócić do tego ogrodu zamiast wpatrywać się w cień — wyszeptała do pustej kuchni.

Parę minut stała bez ruchu, zastanawiając się, jak wyglądałaby bez strachu. Czy byłabym bardziej rozmowna? Czy spałabym bez melatoniny?

Klik — odezwał się termostat w lodówce. Podskoczyła, potem prychnęła z ironią. — Termostat, Magda. Serio.

W przedpokoju lustro z pęknięciem odbijało ją w dziwnym podwójnym ujęciu: prawa połowa twarzy była lekko rozciągnięta, jakby czas płynął tam wolniej.

Nie zakleję tej rysy — postanowiła. Będzie pamiątką pierwszej wygranej bitwy.

Przejechała palcem po ostrym brzegu pęknięcia. Skaleczyła się ledwo; kropelka krwi zabłysła rubinem. Krew dowodzi, że jestem tu naprawdę — mam ciało. A on? Ma tylko cień.

Przykleiła plaster i westchnęła głęboko.

— Okej, Plan Dzień 1: sprzątanie. Wyrzucam lampkę z popsutą żarówką, zmieniam pościel, no i SMS do Mariusza: „Wstałam bez liczenia”.

W salonie otworzyła balkon. Gdy przekręcała klamkę, w głowie zadźwięczała liczba „cztery”. Nie w pokoju, nie w telefonie — po prostu wspomnienie cudzego szeptu.

Zignorowała. — Cztery to mój numer, gościu — rzuciła w powietrze i wpuściła haust stęchłego porannego chłodu.

Może strach jest jak kurz — przemknęło jej przez myśl. Otwórz okno, a wyleci z przeciągiem.

Usiadła na podłodze, plecami oparła się o ścianę. Kubek kawy oparł się o kolano; dzwoneczek leżał przy stopach, obsydian grzał klatkę piersiową. Poczuła rosnącą wilgoć pod powiekami — łzy ulgi, nie lęku. Łzy nie spadły; zamiast nich pojawiła się myśl: „On może spróbować wrócić.”

Jeśli wróci, będę wiedzieć, po co — uspokajała samą siebie. Może jest posłańcem, a ja zamiast listu czytam tylko pieczątkę.

Przymknęła oczy, wzięła na tarczę obraz Słońca z karty: dziecko na białym koniu, śmiejące się bez cienia trwogi.

Gdy znów spojrzała na parapet, w kałuży deszczu odbijała się jej twarz — i może jakaś druga, nieostra forma za nią. Zadrżała, ale od razu skarciła się w myślach: Nie, to tylko kształt chmur. Nie wciągaj się w każdy cień.

Potarła ramiona, wstała i zaczęła zbierać brudne naczynia z wczoraj. Każdy stłuczony talerz, każde wyschnięte ziarnko ryżu było jak miniaturowy odłamek nocy, który wyrzucała, żeby nie poranić stóp.

Podczas sprzątania mruczała pod nosem, specjalnie licząc:
— Raz, dwa, trzy, cztery… pięć, sześć… siedem, osiem… dziewięć.

Przy dziewiątce stanęła. Dziewiątka to najwyższe piętro tej kamienicy — pomyślała. A zaraz potem uśmiechnęła się, bo uświadomiła sobie, że właśnie przejęła od niego całą sekwencję.

Na tym polega zabieranie mocy — oceniła. Użyć broni wroga przeciw niemu.

Uśmiech półgębkiem. Ciekawe, czy Mariusz by się uśmiechnął.


Tego samego dnia, tuż przed północą, Magda siedziała na sofie z lapto­pem, próbując kończyć zlecenie do pracy. Litery pływały jej przed oczami, a strony dokumentu wydawały się rosnąć bez końca. Co kilka minut zerkała na lampkę solną — paliła się stałym, przyjaznym blaskiem.

Nic się nie dzieje. Czy to cisza przed burzą?

Rozciągnęła palce, stuknęła dzwoneczkiem — prewencyjnie. Dźwięk odbił się o ściany i zniknął w ciemnościach korytarza.

Minęło pięć minut, gdy telefon zawibrował. Numer — prywatny, zastrzeżony. Pomyślała, że to spam. Odrzuciła. Po chwili znów. Tym razem wiadomość.

Otworzyła. Zamiast tekstu — zdjęcie. Rozmazane, szaro-czarne. Wyglądało jak klatka starej taśmy filmowej. Dało się rozpoznać kształt… drzwi? A pośrodku białą kreskę — jak otwarte na milimetr szczęście.

Drzwi do mojego pokoju — te, w których on stał tamtej nocy.

Przewinęła w górę: brak nadawcy, brak metadanych. Telefon wyświetlił tylko „wysłano dzisiaj 23:51”.

Przez chwilę serce zabiło jej mocniej. Pokój jakby się ściemnił, choć lampka świeciła.

— Dobra, nie będziesz mnie straszyć screenshotem — warknęła cicho. Zapisała obraz, otworzyła w podglądzie, rozjaśniła filtrami. Wąski biały pasek zamienił się w ostro obrysowaną szparę, spod której ciągnął się czarny cień.

Czy ja sama zrobiłam to zdjęcie? Nie, przecież spałam.

Przez sekundę poczuła zawrót głowy. Wypuściła powietrze.
— Nie panikuj. To może być dziecinny dowcip… ktoś podszedł pod okno Wi-Fi, wysłał coś na ślepo.

Ale w głowie pojawił się głos: „Naprawdę wierzysz, że to przypadek?”

Przełknęła ślinę. Wstała, odłożyła telefon ekranem w dół. Podeszła do korytarza, zgasiła główne światło. Szpara pod drzwiami do sypialni była dokładnie w tym samym miejscu co na zdjęciu.

Czy on stoi po drugiej stronie?

Zastukała w drzwi palcami, trzy krótkie, dwa długie. Echo dębiny wróciło puste.

— Licz — powiedziała cicho, nie otwierając ust szeroko. — No, licz. Jeśli tu jesteś, policz.

Cisza. Nawet lodówka w kuchni szeptała ciszej niż zazwyczaj. Trzymała obsydian w kieszeni szlafroka, paznokcie wbiła w gładką powierzchnię.

Może już odszedł. A może zmienia grę. Przestaje liczyć, zaczyna pokazywać obrazy.

Oddychała głośno, żeby zająć czymś powietrze. W końcu westchnęła:
— Dobra, Obserwatorze. Ja też mam aparat. — Wyjęła telefon, zrobiła zdjęcie drzwi. Nic niezwykłego: dębowe, lakier pęknięty przy zamku. Wysłała zdjęcie do Mariusza ze słowami: „Patrz, ktoś mi to podesłał. Twoim zdaniem to blef czy krok dalej?”

Minutę później odpowiedź: „To test. Nie wchodź w narrację, którą on pisze. Rób swoje — ciepło, światło, spokój. Pisz o tym.”

Nie wchodzić w narrację…

Uśmiechnęła się i poczuła, że właśnie odsunęła krzesło, przy którym siedział Obserwator.

Usiadła znów przy laptopie. Pisała raport z projektu; po każdym akapicie wstawiała krótkie zdanie do notatnika:
— „Szpara na zdjęciu wygląda na pęknięcie we mnie.”
— „Strach prosi o uwagę, bo inaczej umrze.”
— „Jeśli liczył do trzech, ja policzę do dziewięciu.”

Lampka solna zamigotała, ale nie zgasła. Mgła w oknie zaczęła blednąć. A kiedy zegar na piekarniku przeskoczył na 00:35, telefon znów zawibrował jedną wiadomością. Tym razem tekst: „ …” — trzy kropki.

Magda wystukała od razu: „ …” — i zablokowała numer. Czuła, że chociaż Obserwator próbuje grać w jego grę, została właśnie autorką następnego seta.

Wypiła ostatni łyk zimnej kawy, zgasiła lampkę, ale włączyła maleńki świetlik w gniazdku. Nie był to strach, raczej znak dla samej siebie: „Twoje Słońce świeci nawet, gdy śpisz”.

Legła pod kołdrą, obsydian w dłoniach, dzwoneczek na szafce. Zanim zasnęła, przeszła w myśli ogród z Szóstki Kielichów, poczuła zapach maciejki.

A po chwili w pokoju było tylko równomierne oddechy i ciche tykanie zegarka, który ani razu nie pokazał liczby „trzy”.


Deszcz sikał z nieba, jakby w chmurach pękł rynsztok. Magda wpadła do mojego gabinetu pięć minut po dwudziestej pierwszej, ociekając wodą i wkur… – tak, wkur-wiona jak mało kto. Kurtka chlupnęła na wieszaku, krople pospadały na bordowy dywan.

— Ja pierdolę, Mariusz, serio, to coś się ze mnie nabija! — syknęła, jeszcze zanim zdążyłem zamknąć drzwi. — Myślałam, że mam spokój. A tu wczoraj – łup, filmik. Godzina druga nad ranem, a na WhatsAppie klatka, jakby ktoś stał w mojej kuchni i mrugał żarówką.

Pokręciłem głową, wskazując fotel. — Najpierw usiądź. I oddychaj, zanim rzucisz kolejnym „p”.

— Oddycham, oddycham. — Z furią wtarła dłonie w jeansy. — Ale wiesz co? Chcę mu napluć w twarz. Temu twojemu Obserwatorowi.

Temu mojemu? — uniosłem brew. — On jest twój, nie mój, kochana. Ale napluć możesz, jasne, byleś wiedziała w którą stronę.

Świeca w mosiężnym zodiaku strzeliła iskierką. W gabinecie pachniało świeżą paczulą – zapaliłem ją, żeby uspokoić atmosferę, ale jej ziemisty aromat mieszał się teraz z zapachem mokrej skóry Magdy.

— Dobra, opowiadaj dokładnie. — Nalałem jej gorącej wody do filiżanki z werbeną. — Jeden do jednego, bez skrótów.

Magda wyrzuciła z siebie potok słów: o wideo na czacie, gdzie widać tylko migotanie światła i krótki błysk noża kuchennego odbijający neon za oknem; o tym, że rano znalazła sosjerkę roztrzaskaną na podłodze, choć półka stoi stabilnie; i wreszcie, że dziś – dziewiąta noc – znów powróciło liczenie, ale zaczęło od „cztery”.

— Jakby…, wiesz, level next — stęknęła, chwytając kubek tak mocno, aż knykcie pobielały. — I przy „siedem” zatrzymało się, jakby czekało na moją reakcję.

— A zareagowałaś? — zapytałem.

— Włączyłam kamerkę w laptopie i postawiłam ją w korytarzu. Jak w filmach, wiesz? „Paranormal Activity” za trzy cztery. Oglądałam na żywo, w drugim oknie. I… — zacięła się — nic nie weszło w kadr. Ale ja czułam, że stoi tuż obok.

Pokiwałem głową. — Gówno zawsze stoi poza kadrem, żeby straszyć. Kamera to za mało. Dlatego dziś użyjemy kart ostrzej. Nie tylko lustro – miecz.

Magda parsknęła nerwowym śmiechem. — Jeśli trzeba, to i piłę łańcuchową.

— Spokojnie, horror to styl, nie cel. — Rozłożyłem granatowy jedwab. — Robimy Krzyż w ogniu. Sześć kart w gwiazdę, siódma – ognisty klucz. Diagnoza, konfrontacja, rozkaz.

— Diagnoza chętnie. Rozkaz, owszem. Konfrontacja… — łyknęła herbaty. — Róbmy.

Świeca przygasła – jakby wdepnęła w śluz. Dodałem knot drugi, płomień rozbłysnął ostrzej.

— Myśl. Jedno pytanie. Najprostsze. — Potasowałem talię.

Czego ode mnie chce? — wyrzuciła z gardła.

— Dobry deal. — Rozłożyłem wachlarz. — Trzymaj talię, aż poczujesz drżenie.

Objęła karty. Przez sekundę widziałem, jak jej paznokcie wciskają się w złote ranty, a potem rozluźniają – talia dosłownie zadrżała, jakby ktoś kopnął stół. Wziąłem z jej dłoni i ułożyłem sześć kart w gwiazdę: północ, południe, wschód, zachód, zenit, nadir. Siódma – zakryta – pośrodku.

— Gotowa?

— Jedź, kapitanie.

Obróciłem pierwszą, na północy.

XV – Diabeł (odwrócony). Rogata bestia w płomieniach, ale w odwróceniu – łańcuchy pękają, ogień trzaska na czarno.

Magda uśmiechnęła się krzywo. — Jakby ktoś mu w dupę wsadził petardę.

— Albo w ego. — odparłem. — Odwrócony Diabeł to utrata władzy strachu. Kontroler traci joystick.

— Okej, mi pasuje. — parsknęła.

Druga karta – zachód.

VIII – Sprawiedliwość. Kobieta z mieczem i wagą, prosto spod Temidy.

— Tu dostajemy wskazówkę: to coś naruszyło równowagę. Ty masz prawo ją przywrócić. Bez poczucia winy.

— Bez „przepraszam, że żyję”. — potaknęła. — Good.

Trzecia – południe.

Dziesiątka Buław. Facet zgięty pod ciężarem pęka kijów.

Magda syknęła. — To ja. Noszę jego cienie jak cholerny plecak z betonem.

— Ale kończysz trasę. Dziesiątka to ostatni kilometr.

Czwarta – wschód.

Dwójka Denarów (odwrócona). Akrobata gubi piłki.

— Obserwator miota się. Brak równowagi po drugiej stronie lustra — oświadczyłem. — Dobre wieści dla ciebie.

— Gorzej dla niego, świetnie.

Zenit – piąta karta.

Księżyc. Ten sam, który powitał ją w pierwszym rozkładzie – ale teraz w zenicie, nie w bok.

Magda przełknęła. — Czyli mgła wróciła na salony.

— Tak, ale nad tobą, nie pod tobą. Możesz spojrzeć w górę i zobaczyć ją z dystansu, nie wpaść w bagno.

Nadir – szósta.

Czwórka Kielichów. Człowiek zrezygnowany, nie dostrzegający kielicha podawanego przez chmurę.

— To ostrzeżenie — powiedziałem. — Nie przegap oferowanej „czwórki” tylko dlatego, że patrzysz w dół. Może to będzie telefon ode mnie o trzeciej rano, może zaproszenie od przyjaciółki. Przyjmuj pomoc.

Magda prychnęła, ale skinęła głową. — Zanotowane.

Została siódma. Leżała odwrócona w środku gwiazdy, jak drzwiczki od pieca.

— Ostatnia. Klucz. — Obróciłem. Król Mieczy.

Mężczyzna w koronie, spojrzenie zimne, miecz pionowo w dół, jak gilotyna.

— Ha! — Magda aż uderzyła dłonią w stół. — Idealnie. Król odcina łeb.

— To twoje ja w trybie „no bullshit”. — wyjaśniłem. — Wzywa cię do głosu. Dosłownie – słowa są mieczem. Gdy znów coś policzy, masz policzyć dalej. Głos ma siłę, gdy jest użyty.

Magda uniosła brwi. — Co, mam mu recytować tabliczkę mnożenia?

— Czemu nie? Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem… wyższa matematyka. Klucz tkwi w tym, żebyś to ty kończyła sekwencję, nie on.

Świeca strzeliła, głośno, jak kulka tłuszczu na patelni. Płomień podskoczył; w powietrze poszedł zapach spalonego knota.

— Dobra. — Magda wstała nagle, przeczesała dłońmi mokre włosy. — Mam dość tkwienia w pozycji ofiary. Król Mieczy… brzmi jak opcja.

Podniosła kartę, przyjrzała się. — Twarz trochę jak młody Clint Eastwood. — roześmiała się krótko. — I good, lubię westerny.

— Zrób mu miejsce na szafce nocnej. — powiedziałem. — Postaw go w ramce, obok dzwoneczka. Obserwator nie lubi konkurencji.

Magda napiła się herbaty do końca, krzywiąc się, bo ostygła. — Dzięki, serio. Wiesz, co jest dziwne? Strach wciąż tu siedzi — stuknęła się w pierś — ale już nie wgryza się w żebra. Raczej warczy skądś z sąsiedniego pokoju.

— Będzie warczał, a potem zamilknie, jak zginie mu echo. Zresztą… — sięgnąłem do szuflady — dostaniesz coś jeszcze. Mały srebrny gwizdek, ton 528 Hz. Używaj tylko, gdy naprawdę ciemno. Jeden długi dmuch = alarm. Ja wstanę, choćby trzecia nad ranem, i odbiorę telefon.

Przyjęła gwizdek i schowała za dekolt kurtki. — Czuję się, jakbym brała udział w treningu komandosa duchów.

— Jest adrenalina, jest życie. — Uśmiechnąłem się. — Wróć za trzy noce, tym razem w fazie rosnącej. Opowiesz, co się zmieniło. A jeśli przyśle SMS, odpisz mu „7+”. Zobaczymy, czy zna matematykę.

— Z przyjemnością mu policzę. — mruknęła. — I dzięki za… — zawahała się — no za to, że nie uważasz mnie za świruskę…

— Nie ma „świrusów”, są tylko ludzie, którzy słyszą więcej niż inni — odparłem. — A Tarot jest zestawem tłumaczy.

Magda naciągnęła kaptur, rzuciła na mnie szybkie „trzymaj się” i zniknęła w korytarzu. Jeszcze zanim drzwi domknęły się na amen, usłyszałem jej przeciągłe: „To twój move, Obserwatorze!” wrzucone w klatkę schodową.

Świeca przygasła uspokojona. Król Mieczy leżał na jedwabiu, a jego ostrze błysło groźnie. Miałem wrażenie, że i „diabeł, i księżyc” robią mu miejsce.

Tarot

Magda otworzyła drzwi kopniakiem, bo obie ręce zajęte miała zapasowymi żarówkami, zakupionymi od razu po wyjściu z gabinetu. – „Jak mi znów zacznie migać, to nie będę biegać po nocnych marketach” — mruknęła. Kurtka dalej ociekała deszczem, a włosy kleiły się do policzków jak zimne algi.

Pierwszy ruch: światło w przedpokoju. Klik. Zaskoczyło. Stało równiutkim, żółtawym stożkiem. „Działa, no proszę”. Zdjęła buty, powiesiła kurtkę i od razu wyjęła z kieszeni Króla Mieczy — zalaminowała go w kiosku, „żeby Obserwator nie poszarpał”. Postawiła kartę w taniej ramce z IKEI, obok dzwoneczka.

— Dobra, Clint, pilnuj — mruknęła, pociągając gwizdek na łańcuszku. Gwizdek uderzył w ramkę, brzdęk rozszedł się jak sygnał startowy.

W kuchni wymieniła żarówkę, w sypialni też. Śmiejąc się cicho, wyjęła stłuczony klosz lampki — leżał na parapecie jak trup żarówki. „Tego na razie nie naprawię. Ale pajęczyny strachu niech sobie posiedzą same.”

Była 22:40, gdy skończyła sprzątać. Usiadła na sofie, nogi pod siebie. Obsydian na żebra, laptop na kolana, a w głośnikach stary Elbow, bo Guy Garvey brzmiał jak przyjaciel z baru, który mówi: „Wyluzuj, dziewczyno, życie bywa krzywe, ale ma swoje happy hours”.

Pisząc maila do klienta, zerkała na telefon: nic, zero powiadomień. Wcześniej czułaby ulgę; teraz w głowie odtwarzała słowa Mariusza: „Nie wchodź w narrację, którą on pisze”. Jeśli cisza — to jej rozdział, nie jego.

O 23:15 lampka w salonie zaczęła mrugać. Raz. Dwa. Trzy. Znów raz. Dwa. Trzy. Magda podniosła wzrok.

— Słuchaj, żarówko — wymamrotała — albo świecisz, albo spadasz. Ja cię w trzy sekundy wymienię, kumasz?

Przestała migać. Magda parsknęła: „Psychologiczne gierki z LED-em”. Wracając do klawiatury zobaczyła, że w rogu ekranu ustawiona wcześniej kamerka (wciąż włączona) pokazuje korytarz — pusty, względnie. Ale… światło w przedpokoju falowało jak przez gęstą wodę. Ostrość skakała.
— Nie, nie będę zoomować. — Zamknęła okienko i postawiła laptop na stoliku. — Ja tu prowadzę.

Parzący łyk herbaty z imbirem. Telefon zawibrował na dębowym blacie: Nieznany numer. „Okej, zaczyna się”. Odebrała, włączyła głośnik, żeby mieć wolne ręce.

— Kto? — rzuciła sucho.

Z drugiej strony… cisza jak w betonowej studni. Tylko lekki trzask, jakby ktoś przesuwał palcem po starym winylu.

— No mów, cwaniaku. Liczyć nie potrafisz, to chociaż „cześć” powiedz — syknęła.

Przy uchu trzask ucichł. Sekunda, dwie. I nagle:

czte—i

Głos wpadł, złamany, jakby ktoś w ostatniej chwili zakrył mu usta. Słowo „cztery” urwało się na literze „i”.

Magda poczuła zimny pot na plecach. Wyjęła gwizdek. PSTRYK — od razu w telefonie rozłączyło połączenie. Dźwięk gwizdka poszedł w echem po mieszkaniu. Lampka przygasła, po czym rozbłysła pełnią mocy.

Szept. Prawie wewnątrzczaszkowy:

sied—e

Tym razem nienazwana sylaba zatrzymała się jak tłusty paluch na szkolnej tablicy.

Serce waliło jej jak młot. Poczuła, że nogi ma słabe — adrenalina i złość w jednym koktajlu. Spojrzała na Króla Mieczy w ramce.

— Ej, Clint, strzel coś, co? — wymruczała śmiechem wymieszanym z łzami. Podeszła do ramki, wzięła ją do ręki jak tarczę. — Masz problem? Pogadaj z królem.

Powietrze zadrżało. Lampka błysnęła na biało, prawie oślepiając. Telefon sygnałem „pikania” oznajmił, że bateria spadła do 10 %. „Dziwne, była połowa…”.

— Aha, drenowanie baterii, fajny trik — prychnęła, podłączyła ładowarkę. — Mam kabel dłuższy niż twoje liczenie.

Wtem w korytarzu coś zaskrzypiało. Drewniana listwa podłogowa, ta przy łazience. Magda wyłączyła dzwonek w telefonie, żeby nie przeszkadzał, i stanęła w przejściu.

Ciemno. „Lampka w łazience działa na czujnik”. Zamachała ręką. Nic. Zrobiła krok. Klik — czujka zapaliła mocny LED. Korytarz biały jak szpital. Żadnego cienia.

Bo strach siedzi za źrenicą, nie za drzwiami.

Myśl zabrzmiała w jej głowie głosem Mariusza.

Poczuła dziwną mieszankę adrenaliny i… rozbawienia. Wróciła do salonu, usiadła na sofie. Telefon znów zapisał powiadomienie „Nieznany numer”. Tym razem wiadomość tekstowa: „0”. Jeden znak.

— Zero? Serio, ziomuś? — parsknęła. — Zero to nie liczba, żeby straszyć. To pustka. A pustka to teraz twoja parafia.

Odpisała: „∞” (nieskończoność). Klik. Telefon wysłał, wskoczył status „dostarczono”. Sekunda. Druga. Wyświetliło się „odczytano”. Potem nic.

— I tyle? — spytała ciszę. — Koniec kropka?

Wstała, podeszła do drzwi balkonowych, rozsunęła zasłony. Miasto w dole zamigotało mokrymi latarniami. Potrząsnęła dzwoneczkiem raz, drugi.

— Słyszysz? To ja mówię, to ja decyduję. — Wypowiedziała na głos całą sekwencję: — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć!

Żarówka nie mrugnęła. Telefon milczał. Magda oparła czoło o zimną szybę.

Pierwsza bitwa wygrana — pomyślała. Ale wojna? Zobaczymy.

Obsydian pulsował ciepłem. Kiedy położyła go na stoliku, kamień roziskrzył się drobną miedzianą smugą — tak delikatną, że mogła to być tylko refleks lampki.

Podeszła do laptopa, nacisnęła Spację: muzyka wyłączyła się. I wtedy usłyszała… ciszę. Tę prawdziwą. Bez trzasków, bez ciężaru w powietrzu. Tylko deszcz za oknem i własne serce, które wracało do rytmu.


Czwarta rano. Magda siedziała na dywanie, plecami oparta o sofę, Król Mieczy w rękach. W notatniku:

Sms '0′ — czy to jego kapitulacja, czy próba resetu? Gwizdek vs. liczby — dźwięk działa. Diabeł odwrócony, łańcuchy puściły. Ale do końca jeszcze daleko.”

Zamknęła oczy. Zobaczyła ogród z Szóstki Kielichów, poczuła zapach maciejki. Po raz pierwszy od wielu tygodni jej myśli nie rozbiegły się we wszystkie strony. W brzuchu pojawiło się lekkie buczenie, jak w transformatorze — a może to obsydian dogrzewał się do ciała.

Nie krzycz, nie uciekaj, nie milcz — powtarzała sobie głosem Mariusza. — Mów, gdy chcesz mówić.

Gdy otworzyła oczy, Król Mieczy wyglądał mniej groźnie, bardziej… rozsądnie. Jak sędzia, który mówi: „przechodzisz do następnej rundy”. Wstała, zgasiła lampkę i po raz pierwszy od dawna pozwoliła mieszkaniu być naprawdę ciemnym. Czuła w brzuchu ciepły ciężar obsydianu. Odłożyła gwizdek i dzwoneczek na szafkę nocną.

Legła i zamknęła oczy. Na chwilę coś w ciemności szepnęło: „…czte—” — ale urwało się szybciej niż ostatnio. Magda uśmiechnęła się w półśnie.

— Dobranoc, obserwatorze. Dzisiaj ja liczę owce. — I zanurkowała w sen, w którym maciejki pachniały aż po horyzont, a Diabeł biegł w tle, potykając się o zerwane łańcuchy.


Piąta trzydzieści pięć. Magda miała wrażenie, że dopiero co zamknęła powieki, gdy ekran telefonu rozjarzył się brudnobiałym światłem. Mariusz.

— Hej, wariatko, spałaś? — głos w słuchawce był zduszony, jeszcze w połowie snu.
— Jeszcze jak. — przeciągnęła się aż chrupnęło w kręgosłupie. — Ale bez liczb. Zero.
— I super. Ale przeskanuj dziś mieszkanie. Mam przeczucie, że cień będzie się zbierał na kontrę.
— Przeskanować… w sensie?
— Biała szałwia, woda z solą, obsydian w dłoń. Zrób „trzy punkty”: drzwi, łazienka, korytarz. I najważniejsze: głos. Głośny, pewny, bez przepraszania.

Magda zerknęła na zegar w kuchni: 05:38. Szarówka za oknem przypominała rozlane mleko z atramentem.

— Dobra. Tylko kawa najpierw. — parsknęła. — Spotkamy się wieczorem?
— Tak. U mnie w gabinecie. Zabierz Króla Mieczy i gwizdek. I zapiski z nocy.
— Tak jest, kapitanie. — rozłączyła.

Trzy punkty, hm… drzwi, łazienka, korytarz. Brzmi jak gra w podchody.

Podeszła do szafy, wyciągnęła paczkę białej szałwii. Jeszcze pachniała tą samą ziemistą nutą, co w gabinecie Mariusza. Obsydian – wciąż ciepły od ciała – wsunęła do kieszeni bluzki. Król Mieczy do kieszeni jeansów, wystawał róg laminatu, jak odznaka.


Założyła kaptur bluzy; zimno poranka gryzło w uszy. Otworzyła drzwi wejściowe szeroko, aż klamka uderzyła w ścianę. Klatka schodowa była pusta, tylko zapach detergentów snuł się jak cienka chmura.

— Zaczynamy, kolego — mruknęła pod nosem, podpalając szałwię. Zrolowane liście zasyczały, wypuszczając gęsty, biały dym. Pociągnęła smużkę po futrynie, po zamku, po progu.
— Na swoją ścieżkę wchodzisz, z mojej ścieżki schodzisz — wypowiedziała formułkę, którą kazał zapamiętać Mariusz. Pochyliła się i dmuchnęła w żar – dym powędrował w klatkę schodową, jak wysłannik ostrzeżenia.

Wróciła do mieszkania i zamknęła drzwi stanowczym trzaskiem. W głowie echo: „Raz…” — ale urwało się zanim nabrało

brzmienia.


Łazienka była najmroczniejszym kątem w domu – bez okna, kafle połyskujące czernią nocnych myśli. Lustro z parą od środka – to, które zaparowało tamtej pierwszej nocy – teraz czyste, ale pęknięcie w szkle wciąż widoczne jak blizna.

Magda postawiła świeczkę typu tealight na pralce, zapaliła ją. W dłoń wzięła szklankę z wodą i szczyptą soli. Maczała palce, skropiła lustro, syknęło jak tłuszcz na patelni.

— Strach ma imię, strach ma datę, strach ma koniec — powiedziała. Szałwią zakreśliła kółko dymu. Lustro zadrżało. Albo drżała jej ręka.

Wtedy woda w szklance lekko zafalowała. Jedna kropla wyskoczyła i trafiła w jej dłoń. Zimna jak woda z bałtyckiego stycznia.

Nie odzywa się, ale reaguje. Dobrze. Boi się światła.

Magda uśmiechnęła się krzywo, zagwizdała cicho ustami motyw z „Dobrego, złego i brzydkiego”. — Słyszysz? Clint się cieszy.


Korytarz długi, wąski, niczym gardło starego domu. W samym środku listwa, która zwykła skrzypieć, gdy Obserwator sunął nie-wiadomo-jak. Teraz cisza.

Szałwia tliła się mocniej; płomień zjadł sporo liści. Magda stanęła dokładnie na tej listwie, gdzie zwykle skrzypi. Przyłożyła obsydian do piersi.

— Raz — powiedziała twardo. — Dwa. — głos jej nie drżał. — Trzy… Cztery! — krzyknęła, aż echo odbiło się od ścian.

Korytarz przemilczał prowokację. Tylko z łazienki dobiegł drobny trzask, jakby pękał kafelek. Magda wzdrygnęła się, ale nie ustąpiła.

— Pięć, sześć, siedem — rzuciła szybciej. — Osiem, dziewięć, dziesięć! — Zakończyła pięścią w powietrzu.

Szałwia zgasła, jakby ktoś odciął tlen. Wydzielił się gęsty, słodkawy dym, który zawisł jak welon. Telefon w kieszeni zawibrował. Wyjęła – Nieznany numer. SMS: „ …”.

— O nie, stary, nie bawimy się w spacja-spacja-spacja — warknęła. Napisała „KONIEC” i wysłała. Telefon zgasł, jakby bateria padła. Ale przecież przed chwilą ładowała go do pełna.

Świetnie, teraz blackout… spokojnie, świeczka świeci, obsydian ciepły.

Poczuła mrowienie w kręgosłupie, dobrze znany chłód. Ale tym razem w głowie nie było chaosu, tylko pusta przestrzeń. „Król Mieczy” – pomyślała. „Ostrze w dół. Odciąć, bez litości.”

Stanęła w pozycji, jakby miała wbić wyimaginowany miecz w podłogę. — „Jeśli coś tu jeszcze zostało, niech stanie przede mną!” — wrzasnęła. Krzyk odbił się echem, aż z lustra w łazience zeskoczyła drobina szkła.

I nagle… jedno stuknięcie. To ta listwa. Bez wiatru, bez kroku. Samo tup. Magda poczuła, że głowa jej pulsuje. Ani kroku w tył.


Światło w przedpokoju zadrżało, ale nie zgasło. Na podłodze, przy listwie, pojawiło się coś jak cień, ale bardziej gęsty – smuga, coś w stylu dymu z tłuszczu na patelni. Dygotała, jakby w konwulsjach.

Magda uniosła rękę z obsydianem. — Idź. Nie mamy tu dla ciebie roboty — powiedziała niskim tonem, który sama ledwo poznała. — Na swoją ścieżkę wchodzisz, z mojej schodzisz. Raz, dwa, trzy, cztery…

Cień pulsował raz, drugi – i pękł. Dosłownie rozprysnął się jak czarny atrament w wodzie. Lampka w korytarzu rozjaśniła się do pełnej mocy. A listwa… zamilkła.

To tyle? Naprawdę? — nie wierzyła, ale w piersi czuła coś nowego: lekkość.

W tym momencie telefon odżył. Ekran zapalił się, bateria 92 %. Na SMS-owej liście brak ostatniej wiadomości. Zero kropki, zero „ …”. Pusto.

— Wylogowany – powiedziała na głos i parsknęła pół-śmiechem, pół-płaczem. Przycisnęła obsydian do serca. Ciepły jak termofor.


8:20 — kawalerka Mariusza. Magda wtoczyła się w kurtce, ale już nie mokrej, tylko pachnącej świeżym powietrzem. W rękach ramka z Królem Mieczy, w kieszeni obsydian, a w oczach… spokój?

— Masz minę, jakbyś właśnie wygrała w totka.
— Nie wiem, czy wygrałam… — Magda wsunęła ramkę na stolik. — Ale wrócił spokój. SMS-y zniknęły. Żarówki nie migają. I chyba pierwszy raz od miesięcy czuję, że to moje mieszkanie.
— To przełom. — Mariusz przystawił obsydian do świecy, sprawdzając, czy kamień wciąż pulsuje. — Ale będziemy to obserwować. Cień potrafi wracać jak reklama, jeśli nie domkniesz energii.

Rozłożył nowy jedwab — ciemnofioletowy, z wyszytym obsydianowym symbolem. — Zrobimy krótkie „trzy karty” na pieczęć.

— Dawaj. – Magda siadła pewniej niż kiedykolwiek. — Tylko bez Diabła, okej?

Potasował talię, podał jej wachlarz. Wyciągnęła trzy karty.

  1. Słońce.
  2. Dziewiątka Mieczy (odwrócona).
  3. As Buław.

Mariusz uśmiechnął się szeroko. — No i masz. Słońce – światło już z tobą. Odwrócona Dziewiątka – koszmar się cofa. As Buław – nowy początek, kurna rakieta.

Magda wybuchnęła śmiechem. — Rakieta brzmi zajebiście.

— Od teraz pilnuj domu zwykłymi sposobami: zapisz na kartce „To jest mój dom, moja linia”. Wsuń kartkę pod wycieraczkę. Wiesz… fizyczny znak bywa mocniejszy niż najpiękniejsze mantry.

— Zrobię. Dzięki, serio. — Magda wstała, wyciągnęła rękę. — Nie sądziłam, że strach można zagadać… i zagwizdać.

— Można. Trzeba tylko wiedzieć, jaką melodię gra duch. — Mariusz odprowadził ją do drzwi. — I pamiętaj: jakby co, Clint jest pod telefonem.

Magda zsunęła kaptur, uśmiechnięta. — Dzięki, mistrzu. I do zobaczenia w normalniejszych okolicznościach.

Drzwi zamknęły się cicho. W gabinecie zapach paczuli przeplótł się ze smużką białej szałwii, która wciąż dopalała się powoli przy świecy. Mariusz spojrzał na Króla Mieczy w ramce i skinął głową. Klientka odzyskała światło. Cień — przynajmniej na razie — odszedł za próg.


Dziewięć nocy minęło jak paciorki różańca, jeden po drugim: stuk, przesunięcie, stuk. Każda trochę jaśniejsza. Tego wieczoru wzeszedł księżyc ledwie w połowie — srebrny sierp zawieszony nad ceglanymi kominami kamienic. Niebo popękało smugami smogu i bursztynowym blaskiem latarni, jakby ktoś zamknął w klatce dwie sprzeczne barwy.

Magda stała na balkonie z kubkiem gorącej lawendowej herbaty. Nie kawa — od kilku dni wolała ciszę ziół niż stukot kofeiny. W kieszeni szlafroka obsydian – ciepły jak kamień polany wrzątkiem. Król Mieczy w ramce spoglądał z parapetu. Poniżej miasto brzmiało szumem aut i okazjonalnym klaksonem taksówki. Zupełnie normalne dźwięki. A jednak w powietrzu drżał cień, cień oczekiwania.

Dziewiąta noc. Ostatnia runda. Jeśli coś ma wrócić, to właśnie teraz — pomyślała, upijając łyk.
A jeśli nie wróci? To będzie znak, że dotarłam do brzasku.

Dzwoneczek wisiał na klamce balkonowych drzwi, drobny i gotowy. Gwizdek — w kieszeni, tuż obok telefonu z pełną baterią. „Po co pełna bateria, jak cień potrafi drenować?” — parsknęła cicho. — Zapasowy power-bank, mam cię.

Krok w tył, krok w salon. Zanim zamknęła drzwi, spojrzała w lustrzaną szybę — własne odbicie od lat nie było tak spokojne. „Jeśli przyjdziesz, zobaczysz inną Magdę” — wyszeptała do tafli.

Godzina 00:03

Świeca solna na szafce nocnej jarzyła się ciepłą pomarańczą. Magda usiadła na łóżku po turecku, notatnik na kolanach. Na pierwszej stronie wielki nagłówek:

DZIEWIĄTY RAPORT — SŁUCHAM, MÓWIĘ, WYGRYWAM

Pod spodem daty każdej nocy, krótko: „liczby brak”, „SMS: .”, „kamera spokojna”. Dzisiejsza data — pusta.

Co jeśli nic się nie zdarzy? Cicho to też odpowiedź.

Przeciągnęła długopisem linię pod datą. Zerknęła na Króla Mieczy. Po tygodniu patrzył bardziej jak mentor niż egzekutor.

— To co, Clint? Ostatni pojedynek o północy pod saloonem? — szepnęła z uśmiechem. Znów zabrzęczała dzwoneczkiem, krótkie „ting”. Dźwięk brzmiący jak szklany klucz do zamknięcia dnia.

O 23:50 tego samego dnia zapaliła trzy długie zapałki i rozżarzyła drewienko palo santo — olejki dymu wypełniły sypialnię słodką nutą wetywerii i cytrusowego drewna. Kładła dym po kątach, jak niewidzialną kołdrę.

Wzięła głęboki wdech, zamknęła oczy.

Czego się boisz teraz, kiedy on milczy? — zapytała samą siebie.
Że to wszystko było w mojej głowie? Że jednak zwariowałam, a Tarot i obsydian to placebo?

Poczuła ukłucie, drobne, ale żywe. „Placebo też leczy” — pomyślała. „Ale nie, to nie była wyobraźnia. Pęknięte lustro, stłuczona sosjerka, SMS z ‘0’ — mam dowody.”

O 00:01 słoik z świecą solną zapulsował nieco mocniej, jakby zaczynał koncert. Telefon leżał ekranem do góry, zero powiadomień. Mgła za oknem zsunęła się niżej, odsłaniając czyjś balkon naprzeciwko. światło tam zgasło — może sąsiad poszedł spać.

Trafny moment, żeby liczyć. Licz, jeśli musisz. — zadrwiła w myślach, nalewając sobie ciszy do płuc.

Minuta, dwie, trzy. Nic. Lampka paliła się równomiernie. Obserwator nie dzwonił, nie szeptał. W powietrzu zostało tylko palo santo i dzwoneczek czekający w pogotowiu.

00:03. Telefon zazgrzytał wibracją. Na ekranie: Nieznany numer. Magda wstrzymała oddech, poczuła szarpnięcie adrenaliny, jakby włożyła palce w gniazdko.

— No dawaj — mruknęła, przesuwając zieloną ikonkę odbioru.

W słuchawce szum, jak odkręcony kurek z radiową stacją, która nie istnieje. Drżący, niski, przypominający fale oceanu, który słychać o trzeciej nad ranem w polskim eterze.

— Halo? — głos jej zadrżał, ale końcówka była twarda.

Chwila ciszy. A potem wyszeptane:

dziewięć…

Jedno słowo, przeciągnięte, jakby ktoś ciął nożem tkaninę ciszy. Warkocz głoski „ń” rozciągał się i pękał. I tyle.

— Dziewięć — powtórzyła. — Dobrze, dziewięć. A teraz dziesięć.

nic…

— No, zaskakująco gadasz. — Magda wstała, uniosła telefon jak latarnię. — Dziesięć. Jedenaście. Dwanaście.

Szum w słuchawce nasilił się. I nagle trzask — jakby ktoś wcisnął STOP na zepsutym magnetofonie. Rozłączyło.

Magda spojrzała na telefon: połączenie trwało dokładnie 9 sekund. Ikona baterii? 99 %.

Dziewięć sekund, dziewięć nocy, dziewięć liczb. Okrążył spiralę i…?

Wzięła gwizdek, dmuchnęła raz. Dzwoneczek zadźwięczał od samego drgania powietrza. Gdzieś w drewnianej szafie zatrzeszczała deska.

Wtedy zapaliło się światło w łazience. Samo. LED rozbłysł, wygrał koncert białym blaskiem. Lustro z blizną odbiło połysk i… Magda widziała, jak rysa zaczyna pękać dalej — kawałek szkła opadł z brzękiem na blat.

— Co jest?! — Wbiegła do łazienki, lecz zatrzymała się w progu. Lustro drżało jak pod wpływem katharsis. W oczach miała lśnienie strachu i ciekawości.

Z szyby wypadł drugi kawałek, uderzył w umywalkę.

— Clint, twoja kolej. — Rzuciła dzwonek w powietrze, złapała go i potrząsnęła: TRR-TRR-PING!

Rysa zatrzymała się. Lampka zgasła, potem znów zapaliła, ale już spokojnie.

Czy to właśnie pęknięcie granicy? Czy lustro wreszcie oddaje, co wzięło?

Magda weszła, zebrała fragmenty szkła. W jednym z odłamków odbił się księżyc — maleńki, ale jasny. Szkło było zimne, lecz w jej dłoniach ogrzało się szybko.

— Dzięki, ale nie potrzebuję więcej pamiątek. — Wyrzuciła kawałki do kosza.


00:22. Z powrotem na łóżku. Telefon znów — powiadomienie: MMS. Nadawca: Nieznany. Serce jej przyspieszyło, choć tym razem wrzało raczej z ciekawości niż strachu.

Klik. Zdjęcie.

Czarne tło. Na środku biały napis — pojedyncze słowo: „WYSTARCZY”.

Magda uśmiechnęła się, tym razem szeroko. — No, wiesz co? Jeszcze jedna wiadomość, a byś dostał blokadę. — Odpisała jednym słowem: „IDŹ”, wcisnęła wyślij, a potem usunęła rozmowę.

Telefon nie zawibrował. Lampka solna cicho syknęła, jakby knot wewnątrz niej pękał z ciepła.

Magda zasłoniła zasłony. W mieszkaniu został pomarańczowy półmrok i dźwięk kapiącej wody gdzieś w rurach. Legła, obsydian pod poduszkę, Król Mieczy na szafce — na straży. Ostatni dźwięk, jaki zapamiętała, to odległy klakson taksówki pod nocną Żabką.

Jeśli śnię, nie budź mnie. A jeśli to jawa, to wreszcie swoją — pomyślała i odpłynęła w sen, w którym Szóstka Kielichów pachniała intensywnie jak patchwork z białych kwiatów.


O 5 : 47 budzik zadudnił gitarowym riffem, ale Magda zdążyła otworzyć oczy chwilę wcześniej. W głowie czuła pustkę… dobrą pustkę. Żadnych szeptów, żadnych trzasków spod podłogi. W pokoju pachniało wysłodzoną lawendą i drewienkiem palo santo dopalonym do końca. Obsydian przy poduszce był chłodny – pierwszy raz od wielu dni nie magazynował żaru nocnych emocji.

Podniosła telefon. Ekran czysty. Zero powiadomień od „Nieznany numer”. Bateria 98 %. Cisza. Taka cisza, że aż dziwnie – jakby ktoś nagle wyłączył w tle wentylator umysłu.

Czy to już? – przeszło jej przez myśl. Czy tak właśnie pachnie zwyczajne „nic”?

Przeciągnęła się, po czym zdjęła kartę Króla Mieczy z szafki. W promieniach wschodu śmiesznie mrużył oczy, jakby sam nie wierzył, że nie musi już nikogo straszyć mieczem. Pomyślała, że zasłużył na przerwę – idąc do kuchni wetknęła go w ramę zdjęcia z babcią i starym ogrodem pełnym maciejek. „Ładnie pasuje” – stwierdziła.

Zaparzyła kawę, ale nie czekała, aż przelewówka skończy mruczeć; w tym czasie otworzyła laptop i dopisała ostatni wpis w notatniku:

09. DZIEWIĄTA NOC

• 00:03 – połączenie głosowe „dziewięć”, rozłączyło po 9 s

• Lustro: rysa rozszerzyła się, szkło odpadło – koniec efektów

• SMS z tekstem „WYSTARCZY” — odesłany „IDŹ”, brak odpowiedzi

• Brak liczenia

• Sen: ogród z białymi kwiatami, brak Obserwatora

Wnioski: pętla domknięta. Spokój subiektywnie 9/10.

Zapisała plik, wysłała kopię na maila do siebie i do Mariusza. Kiedy wróciła do kuchni, kawa parowała równym słupkiem. Popijając pierwszy łyk, popatrzyła na lustro w przedpokoju – pęknięcie było szersze, ale tafla już nie pulsowała.

Blizny zostają, żeby pamiętać, że wojna była prawdziwa, pomyślała. I pierwszy raz zrobiło jej się ciepło na wspomnienie lęku – jak na myśl o katarku sprzed roku: „przeszło i dobrze”.

karty Tarota

——————————————————

Wieczorem, tuż przed dziewiętnastą, burzowe chmury rozstąpiły się jak ciężkie kurtyny. Zachód słońca przypominał rozerwaną pomarańczę: sok barwił obłoki na purpurowo. Usłyszałem lekkie pukanie i po chwili Magda weszła do kamienicy lżejszym krokiem niż kiedykolwiek wcześniej.

Przez uchylone drzwi widziałem, że niesie plecak — wrzuciła do niego obsydian, dzwoneczek, notes i telefon naładowany na sto procent. Króla Mieczy zostawiła w ramce na półce w domu; „niech pilnuje mieszkania” — napisała mi w SMS-ie.

Korytarz pachniał paczulą i kadzidłem różanym. W świeczniku – zodiaku paliły się już świece, ale ich płomyki były dzisiaj krótkie, spokojne, bez tych ostrzegawczych igieł ognia sprzed tygodni.

— No cześć, bohaterko tej kroniki — przywitałem ją, zerkając na notatki, które rano wysłała mi mailem. — Przyznaj, spałaś jak kamień?

— Jak niemowlak po butelce — odparła i przytuliła się do kubka z werbeną, który podałem jej bez słowa.

— Lustro? — dopytałem.

— Trzyma formę. Szkło kruszy się jak skorupka, ale już nie syczy. — Usiadła w fotelu, zsunęła plecak. — I cisza. Termostat w lodówce nawet nie pisnął.

Przekartkowałem jej notes. — Dziewięć sekund rozmowy, SMS „wystarczy”. Wygląda na zamknięcie pętli.

— Czuję to w kościach — przytaknęła. — Jestem czujna, jasne, ale bez paranoi.

— Paranoja to nadprodukcja strachu — mruknąłem i skinąłem głową. — Teraz masz zwykły poziom uwagi. Róbmy szybki epilog: „trzy karty na drogę dalej”. Niech horror dostanie napis „The End”.

Magda uśmiechnęła się szeroko; ten dźwięk naprawdę brzmiał jak trzask folii z nowego telefonu. Podałem jej talię, potasowaną jednym ruchem. Wyciągnęła trzy karty i położyła na jedwabiu:

  1. Świat — kobieta w laurowym wieńcu, cztery cherubiny w rogach.
  2. Królowa Kielichów — cicha empatia, złoty tron.
  3. Rycerz Buław (odwrócony) — energia schowana do kabury.

— No proszę — wypuściłem powietrze. — Świat to nagroda i zamknięty rozdział w jednym. Królowa Kielichów? Twój ogród maciejek, woda, spokój. Odwrócony Rycerz Buław mówi: nie musisz rzucać się w nowe bitwy, regeneruj się.

Magda wpatrywała się w ilustracje, jakby płomień świecy wypalał je w jej pamięci.

— Czyli „mission complete”, hmm?

— Powiedziałbym „mission checkpoint” — poprawiłem. — Horror nie znika z życia, zmienia tylko gatunek. U ciebie zaczyna się obyczaj z happy endem.

— Biorę w pakiecie — roześmiała się. — I nie wyciągam więcej kart. Chcę żyć, nie sprawdzać.

Odłożyłem talię. — To najzdrowsze słowa po seansie. — Spojrzałem na obsydian w jej dłoni. — Zostawisz go na noc? Kamienie też potrzebują urlopu.

Skinęła. Położyła obsydian na sercu świecznika, jak trofeum.

— A dzwoneczek?

— Na razie w szufladzie. Jak alarm w aucie: lepszy niż policja — rzuciła i oboje parsknęliśmy nerwowo-szczerym śmiechem.

Świece przytaknęły drobnym trzaskiem knotów. Poczułem, jak powietrze w gabinecie zastyga w nowym, miękkim kształcie — jakby domykała się spirala, którą ta historia kręciła od pierwszego „raz, dwa, trzy”.

——————————-

Po godzinie wyszła na ulicę. Świece w gabinecie zamigotały jak gwiezdny kod Morse’a „Do zobaczenia”, a deszcz skończył się tak nagle, jakby odcięto mu dopływ wody.

Kamienica Magdy wyglądała inaczej – może to kwestia oświetlenia, a może nowe okulary patrzenia. Kiedy weszła na klatkę, światła nie przygasały; nawet ta przeklęta żarówka na parterze paliła się równomiernie. „Zobaczymy, jak długo” – pomyślała, ale w duszy nie było złośliwości, raczej ciekawość.

W mieszkaniu przywitała ją znajoma cisza. W przedpokoju powiesiła na wycieraczce kartkę „TO JEST MÓJ DOM” – schowała ją równo pod dywanik. Lustro w łazience nadal w jednym kawałku, blizna w szkle jak przypominajka dawnej wojny.

Magda zapaliła wszystkie lampki i… zgasiła je po kolei, zostawiając tylko solną bryłę. Światło brzoskwiniowe wypaliło sobie powolną aureolę w mroku.

Jestem tu, Obserwatorze, ale nie czekam. Idę dalej.

Szlafrok, gorące mleko z miodem, świeży odcinek podcastu o astrologii. Król Mieczy w ramce mrugał do niej z półki.

— Dzięki, Clint. Od dziś jesteś tylko ładnym obrazkiem. — Pogłaskała laminat i odłożyła ramkę między książki.

W łóżku wzięła notes, dopisała ostatnią linijkę:

09+1. PORANEK PO – brak liczb, brak SMS, lustro stabilne.

Wnioski: domknięcie. Wymienić żarówki co pół roku, żeby nie kusić losu 😉

Zamknęła notes, pogładziła pustą stronę na końcu. Pomyślała, że może kiedyś zapisze tu coś innego – nie raport ze strachów, tylko listę miejsc do odwiedzenia, kurs francuskiego, przepis na najlepszą kawę.

Lampka solna dogasała. Zanim zapadła w sen, usłyszała z ulicy odległe „trzy… cztery… pięć…” – dzieci grały w chowanego przed nocnym sklepem. Uśmiechnęła się i pozwoliła, żeby liczby odjechały echem w głąb miasta.

A w ciemnym rogu pokoju, tam gdzie dawniej ścielił się cień, pozostała tylko zwykła ciemność. Taka, która należy do wszystkich i nikogo. I Magda, układając głowę na poduszce, pomyślała, że może właśnie o to chodziło – nauczyć się spać przy zwykłej ciemności, nie tej z liczeniem.

KONIEC