„Justyna i Cień na Progu”
Późne popołudnie sączyło się przez półprzymknięte okno, niosąc ze sobą zapach wilgotnych dachów i dymu z pobliskiej piekarni. W moim gabinecie światło miało barwę starego bursztynu: ciepłą, ale przygaszoną — idealną do rozmów, które rodzą się z półcieni. Płomienie trzech woskowych świec tańczyły powoli na mosiężnym świeczniku w kształcie zodiakalnego koła; każdy błysk odsłaniał inną część półki z kartami Tarota, jakby rozkładał talię na niewidzialnym stoliku czasu.
Ściany wyłożyłem bordową tkaniną, żeby chłonęła zbędne echa słów; tam, gdzie materiał nie sięgał, wisiały mosiężne lustra, pociemniałe w narożnikach niczym źrenice starego kota. Pachniało damasceńską różą i labdanum, ale pod spodem, ledwie uchwytne, kryło się coś chłodniejszego — zapach gwiezdnych nocek wyczuwany tylko przez psychę. Na sierpowatym stoliku z czarnego dębu czekała talia: karty owinięte w granatowy jedwab, jak sekret w nocnym niebie.
Kiedy Justyna weszła, cisza zadrżała jak struna gitary. Miała drobną sylwetkę i płaszcz w kolorze popiołu; materiał był niezwykle gładki, jakby ktoś wyprasował z niego wszelkie fałdy codzienności. Jej krok był cichy, jednak w powietrzu rozchodził się niewidoczny ślad — zapach nagietka i ozonu, aromat burzy, która dopiero zbiera siły.
Zauważyłem pierwsze detale: drobne pęknięcie lakieru na paznokciu serdecznym lewej ręki, jak maleńka rysa na porcelanie; niespokojne spojrzenie przypominające ptaka, który wypatruje szyby, choć okno jest otwarte; makijaż starannie nałożony, lecz w kącikach oczu cień bezsennych nocy. Była cała spięta, jakby każdy ruch mógł rozerwać delikatną tkaninę, która trzymała jej wewnętrzny świat w ryzach.
— Dzień dobry, Justyno — przywitałem się miękko, gestem wskazując krzesło obite butelkowozielonym aksamitem. Jego oparcie zdobił haftowany symbol runy Algiz — opieka i bezpieczna przestrzeń. Gdy usiadła, aksamit zasyczał delikatnie, przyswajając jej ciężar i niepokój.
Zaprosiłem ją do kubka parującej herbaty z werbeny i melisy. Podniosła porcelanę tak, jakby unosiła relikwię — dłoń zadrżała minimalnie, ale nie pozwoliła kropli rozlać się na spodek.
Po krótkiej wymianie uprzejmości zapadła cisza; w niej wybrzmiało wszystko, co stara się ukryć zwyczajne „jak się masz”. Świeca trzasknęła i wypuściła świetlistą iskierkę — znak, że czas przystąpić do sedna.
— Powiedz, z czym dziś przychodzisz? — zapytałem, starając się, by ton głosu był jednocześnie kojący i stanowczy, jak głęboka nuta fletni o zmierzchu.
Justyna odetchnęła krócej, niż wymagałyby płuca. W świetle świec jej twarz zdawała się mieć dwie warstwy: zewnętrzną, gładką jak maska z wosku, i tę głębszą, pulsującą światłem od środka.
— Czuję… — zaczęła szeptem, a jej spojrzenie prześlizgnęło się po półce z kartami. — Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że ktoś stoi w progu mojego pokoju. Nie widzę go, ale wiem, że tam jest. Nocą budzę się i serce wali tak, jakby chciało uciec beze mnie.
W ciszy, która nastąpiła, niemal słyszałem echo tych uderzeń. Wosk świecy wypuścił kolejny skurcz płomienia, rzucając na ścianę cień Justyny — wydłużony, drżący, większy niż ona sama.
— Rozumiem — odparłem i pochyliłem się, by ułożyć talię na stoliku. Granatowy jedwab zsunął się, odsłaniając rewersy kart: ciemnobłękitne tło z gwiaździstym motywem. — Tarot nie każe nam wierzyć ani nie wierzyć. On pokazuje struktury, które nosimy w sobie i to, co do nas puka. Odkryjmy, czy Twój gość jest przywidzeniem, czy posłańcem.
Na moment zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, dostrzegłem w nich lśnienie — nie tyle łzy, ile ślady po skrytym blasku, jak gwiazdy odbijające się na tafli jeziora.
Położyłem dłoń na talii i zaprosiłem ją, by zrobiła to samo. Jej palce dotknęły moich z wyczuwalnym prądem ciepła i spięcia. Karty czekały nieruchome, a jednak czułem, że wirują w środku jak igły kompasu, wyczuwając burzę.
— Weź głębszy oddech.
Zrobiła to. Powietrze w gabinecie zagęściło się, jakby wciągnięto do środka atmosferę innego, mroczniejszego świata.
— Zapytaj w myślach, czego — albo kogo — naprawdę się boisz — poprosiłem.
Świeca zasyczała. Kropla wosku spłynęła, tworząc kształt przypominający sylwetkę człowieka w kapturze — drobny omen, który w innym świetle można by wziąć za zbieg okoliczności, ale tu stawał się symbolem gotowym do odczytu.
Justyna drgnęła, gdy kropla zastygła. W jej oczach mignął lęk, a ja zobaczyłem, jak zaciska palce na krawędzi stolika. Teraz światło świec padało tak, że cienka żyłka przy skroni zaczęła pulsować, jakby wyznaczała rytm ukrytego metronomu.
— Naprawdę… — wyszeptała. — Boję się, że to może być prawdziwe. Że nie jestem sama i że jeśli otworzę drzwi, nie będę potrafiła ich już zamknąć.
Słowa zawisły między nami jak ciężki, ciemny aksamit. Sięgnąłem po talię w milczeniu – szelest kart brzmiał jak skrzydła ćmy, która krąży wokół płomienia.
To był moment, w którym powietrze w gabinecie przestawało należeć tylko do światła dnia. Za progiem atłasowych zasłon czekała nocna strona świata, gotowa przemówić językiem kart.
Podniosłem wzrok. Justyna patrzyła na mnie, jakby jej źrenice zdradziły nagle cały wszechświat niepokoju. Uśmiechnąłem się uspokajająco i obróciłem pierwszą kartę.
W bladej aureoli świec zalśnił Księżyc.
Przesunąłem wachlarz kart bliżej Justyny, zachęcając ją, by dobrała jeszcze dwie.
– Czujesz? – spytałem półgłosem. – Ta karta zawsze wnosi ze sobą odrobinę mgły. Kiedy się pojawia, wiem, że nie rozmawiamy tylko o logice. Księżyc pokazuje to, co pływa pod powierzchnią. Twoja intuicja widzi więcej, niż chcesz przyznać.
Justyna dotknęła karku, jakby właśnie tam zebrała się rosa. – W snach wszystko jest mętne – szepnęła. – Mam wrażenie, że nawet kiedy budzę się w dzień, mgła zostaje.
Skłoniłem głowę, przyjmując jej słowa, i powolnym ruchem odsłoniłem drugą kartę. Blask świecy odbił się w ostrzach: Dziewiątka Mieczy. Kobieta z twarzą w dłoniach, nad nią rząd stalowych kling, gotowych zsunąć się w dół.
– No właśnie – mruknąłem, opierając łokcie o stół, żeby być bliżej niej i kart. – Te miecze to twoje myśli, które wirują nad głową, kiedy noc wciąga cię pod kołdrę. Zauważ, one wiszą w powietrzu. Nie spadają. Strach żywi się tym, że nie wstajesz, by zapalić światło.
Skrzywiła się, skinęła głową. – Budzę się i… patrzę w ciemność. Czuję, jak serce tłucze, jakby miało wyskoczyć. Ale nie zapalam lampki. – Uniosła wzrok, wyraźnie zakłopotana. – Głupie, prawda?
– Wcale nie głupie. Naturalne. – Pogłaskałem grzbiet talii, by uziemić energię. – Ale Dziewiątka mówi: „Zrób coś innego niż zwykle.” Wstań, odsłoń zasłonę, chwyć ten miecz do ręki. Kiedy staniesz z boku, przestanie wisieć nad tobą.
Przełknęła ślinę i spojrzała na trzecią, jeszcze zakrytą kartę. – Odsłońmy ostatnią – powiedziała bez tchu.
Uchyliłem karton. W świetle świecy rozbłysnęła Kapłanka: kobieta w srebrzystych szatach, zasłona z granatów za plecami, diadem księżyca na czole.
– A to jest twoja latarnia – oznajmiłem, czując, jak wewnątrz mnie napięcie ustępuje miejsca spokoju Kapłanki. – Ona siedzi pomiędzy tym, co czarne i białe. Jedną ręką dotyka nocy, drugą dnia. Nie boi się cienia, bo zna swoją jasność od środka.
Zamknęła oczy na sekundę, jakby czerpała od niej światło. – To dobrze? – spytała.
– To znak, że odpowiedzi masz w sobie. Kapłanka nie wrzeszczy; ona szepcze. A żeby ją usłyszeć, trzeba zrobić ciszę właśnie tam – postukałem palcem w jej mostek – gdzie teraz siedzi strach.
Odchyliła się w fotelu, pierwszy raz od wejścia. Płomień świecy drgnął, jakby oddychał razem z nią. – Dopiero gdy ucichnę, będę wiedziała, czy ta obecność jest z zewnątrz, czy to ja na siebie czyham – podsumowała półgłosem.
Uśmiechnąłem się lekko. – Pięknie to nazwałaś. Zanim przejdziemy dalej… – przesunąłem dłonią po krawędzi stołu, zbierając okruchy wosku – wybierz jeszcze jedną kartę, zakrytą. Niech pokaże nam cień całej układanki.
Delikatnym ruchem wysunęła kartę z wachlarza. Obróciłem ją wolno. Wieża, odwrócona. Kamienne mury pękały, ale wszystko działo się jakby wewnątrz, do środka, a nie na zewnątrz.
– Odwrócona Wieża mówi: coś może się rozsypać, ale ty możesz złapać cegły, zanim spadną – wyjaśniłem cicho. – Kiedy poczujesz tamto u progu, zamiast zamykać oczy, zapytaj: „Co w moim życiu wymaga przebudowy?” Nie musisz bać się gruzy. Może wystarczy przesunąć kilka kamieni.
Przez moment słuchała tylko tykania zegara w korytarzu. Potem wypuściła powietrze i pochyliła się, by dotknąć Kapłanki opuszkami.
– Chcę spróbować ciszy – powiedziała. – Ale nie tej nocy, która mnie paraliżuje. Takiej ciszy, w której Kapłanka siedzi i… słucha swojej duszy.
– I świetnie – odparłem, składając dłonie w ukojenie. – Zacznij dziś. Gdy poczujesz cień w drzwiach, zapytaj go w myślach: „Co mam zobaczyć?” Jeśli to tylko strach, rozwieje się. Jeśli wiadomość – usłyszysz ją bez krzyku.
Dochodził zmierzch. Za szybą powietrze ściemniało o ton, cukier w herbacie rozpuścił się do cna, zostawiając na porcelanie jasny połysk. Płomień świecy zatrzymał się w nieruchomym stożku, jakby słuchał. W tym świetle Księżyc na karcie jaśniał spokojniej – mniej groźnie, bardziej jak latarnia w oddali.
Zebrałem karty, jak zamyka się drzwi do innego pokoju. Czułem, że coś naprawdę się rozjaśniło; nie w świecie, a w Justynie. Spojrzała na mnie – wzrok ciągle czujny, ale już nie przerażony. Bardziej… zaciekawiony. I to był dobry początek.

Świeca dogasała – na knocie wykwitł maleńki kwiat wosku, a płomyk skurczył się do bursztynowej kropli światła. Gabinet pociemniał, ale cisza była przyjemna, drżąca – jak powierzchnia jeziora tuż przed wschodem mgły. Rozłożone przed nami karty tworzyły półksiężyc: Księżyc, Dziewiątka Mieczy, Kapłanka i odwrócona Wieża.
Nachyliłem się, aby Justyna usłyszała mój szept, a nie tylko dźwięk słów.
— Przejdziemy teraz przez tę pierwszą kartę – wskazałem palcem Księżyc. – Zamknij oczy i pozwól, by obraz rozsunął się jak zasłona w teatrze. Ja będę obok, ale to ty idziesz pierwsza.
Justyna wtuliła dłonie w podłokietniki, lecz powieki opadły. Jej oddech spłycił się, potem wyrównał – przy każdym wydechu słyszałem cichutkie sss, jak sapanie małego pisklęcia.
— Widzisz srebrną drogę, która ciągnie się między wieżami – mówiłem wolno, starannie, jakbym układał kamienie wzdłuż ścieżki. – Po lewej stoi wilk, po prawej pies. Oba patrzą na ciebie. Czujesz chłód wilgoci bijący od ziemi.
— Tak… – odszepnęła. – Pachnie, jakby ktoś wygasił ognisko nad rzeką.
— Zrób krok naprzód. Wilk zawyje, ale nie dotknie cię. To twój instynkt ostrzegawczy. Pies zaszczeka, bo chce cię chronić. Poczuj, że światło Księżyca spływa na twoje ramiona – chłodne, a jednak dobre.
Jej palce poruszyły się na aksamitnym podłokietniku, jakby dotykała rosą zroszonej trawy.
— Widzę raka wychodzącego z wody. Chce przeciąć mi drogę… – wyszeptała.
— On przypomina o czymś z przeszłości. Nie kopnij go, nie omiń na siłę. Uklęknij i zapytaj: co niesiesz?
Zapadła cisza; czułem jej wahanie, jakby napięcie sznura podtrzymującego dzwon. W końcu usłyszałem cichutkie westchnienie.
— Powiedział, że niesie… stary wstyd. Że nie mogę mówić, bo wtedy ktoś mnie uciszył.
Usiadłem głębiej w fotelu, by głos niósł się jak kołyska.
— Poproś raka, by wrzucił ten wstyd z powrotem do wody. Odpływa razem z prądem, wraca do źródła. Ty wstajesz i idziesz dalej.
Jej ramiona zwolniły napięcie.
— Droga wznosi się. Po prawej widzę okno w czarnej wieży. Tam stoi… postać bez twarzy. Ale bez wrogości. Po prostu czeka.
— Podejdź. Powiedz głośno: „Czego ode mnie chcesz?”
Przesunąłem świecę kawałek bliżej, by rozjaśnić jej twarz – powlekał ją teraz miękki, złoty blask, choć powieki wciąż były zamknięte.
— Mówi… żeby zapalić światło, kiedy boję się w nocy. Bo w świetle zobaczę, że to ja stoję w oknie.
Uśmiechnąłem się.
— A z Dziewiątką Mieczy zgodzisz się teraz? Te miecze to tylko cienie w półmroku.
Skinęła głową, choć wciąż miała zamknięte oczy.
— Tak. Jeśli wstanę i zapalę lampkę, miecze będą tylko wzorem na tapecie.
— Kapłanka zaprasza cię za zasłonę granatu – dodałem miękko. – To twoje miejsce ciszy. Spróbuj odchylić zasłonę w swoim wyobrażeniu.
Drgnęła, lecz wyciągnęła dłoń, jakby dotykała ciężkiej tkaniny.
— Za zasłoną… jest ogród. Pełno czerwonych kwiatów. I słyszę, jak Kapłanka mówi, że mogę tu wracać za każdym razem, gdy noc zagęści się w lęk.
— Właśnie. Pamiętaj to uczucie. Rozejrzyj się, zapamiętaj – zapach, barwy, dźwięki. Gdy zgaśnie lampa, to miejsce nadal tu będzie.
Justyna wciągnęła powietrze, jakby cały kwitnący ogród zmieścił się w jednym oddechu. Jej dłonie powoli rozluźniły uchwyt fotela.
— A teraz zobacz nad sobą Wieżę – poprosiłem. – Możesz trzymać cegły, zanim spadną. Czy chcesz przesunąć coś w fundamentach?
— Chcę… zacząć mówić, kiedy czuję lęk. Do kogokolwiek, nawet do siebie samej na głos.
— To pierwszy kamień. Połóż go w nowym miejscu.
W gabinecie świeca wyszczerbiła się jeszcze niżej i trzasknęła ostatnią żywiczną łzą.
— Weź głęboki oddech… i wróć. Księżyc zostaje za bramą. Jesteś tu, w fotelu. Zapach to moja werbena, nie mgła. Ściana chłonie echo – a serce bije już spokojniej.
Otworzyła oczy. Źrenice rozszerzone, ale nie z przerażenia – z jasnej ciekawości.
— Było mi zimno, a teraz jest ciepło – powiedziała cicho. – I… pierwszy raz od miesięcy nie boję się, że zaraz zapadnie noc.
— Bo noc dalej przyjdzie, ale ty będziesz wstać i zapalać lampkę Kapłanki – odparłem z miękkim uśmiechem. – Księżyc pokaże ci drogę, ale mieczy już nie zrzuci. To twój dom.
Justyna skinęła. Na chwilę uniosła kartę Kapłanki, spojrzała w jej bladą twarz, jak w lustro, które nie ocenia. A potem przesunęła palcem po srebrnym brzegu Księżyca, jakby chciała powiedzieć „dziękuję” i jednocześnie „żegnaj”.
Za oknem szybko gasło ostatnie światło dnia. A w gabinecie pachniało granatowym jedwabiem kart i chłodną satysfakcją, która nadchodzi, gdy człowiek odzyskuje kawałek własnej nocy.
Na stoliku, tuż obok wychłodzonej filiżanki werbeny, dogasła świeca i w krótkim syknięciu knot zwinął się w srebrny guzik popiołu. Mrok pokoju pogłębił się, ale tym razem nie było w nim cienia grozy – raczej szum miękkiej welurowej kurtyny, która opada po udanym przedstawieniu.
Sięgnąłem pod blat i wyjąłem szkatułkę z czarnego orzecha. Otworzyłem wieczko. W lśniącej podszewce spoczywał niewielki kryształ górski, opleciony srebrnym drutem. Jego wnętrze pękało na tysiąc mikrowłókien światła, jakby zamknięto w nim mglisty świt.
— Chciałbym, żebyś zabrała go ze sobą – powiedziałem, odkładając karty do granatowego jedwabiu. — Kryształ to dobrze wychowany towarzysz: milczy, ale pamięta, czego go nauczysz.
Justyna wzięła kamień. W ciepłym blasku lampki stojącej teraz na komodzie kryształ zagrał tęczową pryzmą, rzucając iskierki na ścianę, dokładnie tam, gdzie jeszcze chwilę temu pulsował cień strachu.
— Kiedy poczujesz falę lęku, połóż go na mostku, zamknij oczy i przypomnij sobie tamtą kapłańską ciszę z ogrodu granatów – dodałem, zapalając na nowo malutką świeczkę typu tealight. Jej płomyk był równy i jasny, niczym miniatura księżycowej latarni. — To twój sygnał świetlny: mówiąc sobie „stop”, zapalasz lampkę, a miecze stają się cieniami.
Justyna obracała kryształ między palcami. — Świeca, kryształ, oddech – powtórzyła, jakby szkicowała wzór runiczny w powietrzu. — I to pytanie, które mam zadać lękowi: Co mam zobaczyć?
— Dokładnie. Nie walcz, tylko rozmawiaj. Strach przychodzi jak nocny listonosz. Jak go wygonić, będzie wracał. Jak otworzysz list – następnej nocy może już nie przyjść.
Za oknem szary falochron chmur rozstępował się; w lustrze na ścianie dostrzegłem poświatę pierwszej gwiazdy tuż nad dachami. Zapaliłem drugą lampkę, by sala nie pogrążyła się zbyt szybko w półmroku. Światło rozlało się miękko, jak mleko do miodu, ocieplając bordową tkaninę ścian.
— Czy jeszcze coś pokażą karty? – zapytała. W jej głosie wyczułem już nie pisk ptaka, ale głębszy, przyjazny ton.
Potarłem kciukiem brzeg jedwabnego pokrowca. — Dziś nie. Tarot wykonał swoją część – wskazał drogę z mgły do ogrodu. Teraz ruch jest po twojej stronie. Przeczytaj listonosza, zapal lampkę, zapisz sny. I wróć za miesiąc, jeśli chcesz sprawdzić, jakie wieści przyjdą dalej.
Przytaknęła. Wstała wolno, jakbym właśnie odczarował niewidzialny pancerz z jej barków. Aksamit fotela zazgrzytał o ton wyżej – już nie lękliwie, lecz tak, jakby mówił: wracaj w każdej chwili. Włożyła płaszcz, który w świetle lampki miał teraz cieplejszy odcień – więcej przejrzystej szarości, mniej popiołu.
Przy drzwiach zatrzymała się, zaciskając kryształ w garści.
— Jeśli tej nocy znów się obudzę, spróbuję… zapytać cień, czego mi życzy.
— A potem wstań i zapal światło – odparłem z uśmiechem. — Kapłanka nie śpi po ciemku.
Uśmiechnęła się szerzej, tym razem całkowicie pewna; w brązowych oczach błysnęła refleksja lampki, jak maleńce słońce wschodzące przed północą. Wyszła na korytarz, a jej kroki nie brzmiały już jak stłumione staccato skrzydeł ćmy, lecz jak równy rytm serca, które wraca do własnego tempa.
Drzwi zamknęły się cicho. W gabinecie zostały zapach werbeny i srebrna niteczka dymu z tealighta, który palił się żywo, jakby odprowadzał Justynę światłem aż do domu. Spojrzałem na granatowy jedwab skrywający karty – ruszył delikatnie w przeciągu, niczym nocny ocean. A ja poczułem satysfakcję równie lekką i pewną jak ten ruch: nocne mgły mogą przychodzić, ale tam, gdzie płonie maleńka latarnia, Dziewięć Mieczy zostanie tylko obrazem na kartonie.
O Autorze
Nazywam się Mariusz Staszewski i od ponad dwóch dekad towarzyszę ludziom w ich duchowych poszukiwaniach – jako astrolog, tarocista i przewodnik po tym, co niewidzialne, ale prawdziwe.
Moja praca to coś więcej niż wróżby. To rozmowy z duszą. To spotkania, podczas których karty Tarota, runy czy symboliczne sny stają się lustrem – nie tym, które pokazuje twarz, lecz tym, które odsłania serce.
Opowieść, którą właśnie przeczytałeś, to jeden z moich autentycznych zapisów z sesji – oczywiście ze zmienionymi imionami i szczegółami dla ochrony prywatności.
W każdej z nich staram się oddać klimat spotkania, jego duchową głębię, emocje oraz to, co najcenniejsze: prawdę, która wyłania się z ciszy między słowami.
Na moim profilu oraz portalu znajdziesz więcej takich historii.
To cykl, który nazwałem „Zapisy z Kart” – duchowe reportaże z prawdziwych rozmów, prowadzonych w świetle świec, z kartą Kapłanki, Księżyca lub Wieży w dłoni.
🔮 Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wygląda profesjonalna sesja Tarota, te opowieści pokażą Ci jej duszę.
Nie zawsze znajdziesz tu gotowe odpowiedzi – ale znajdziesz pytania, które naprawdę mają znaczenie.
Z serca,
Mariusz Staszewski